Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/82

Ta strona została przepisana.

mu Julian — a później będę pana prosić o pewne wyjaśnienia, których potrzebuję.
— Biegnę obstalować śniadanie i natychmiast powracam i będę gotów do pańskiego rozporządzenia... co pan każe sobie jeść podać?
— Co pan masz najlepszego.
— A jakie wino?
— Najstarsze jakie pan masz w piwnicy.
— Bardzo dobrze, posiadam pewien Pomard... Będzie pan kontent niezawodnie.
Julian pozostał sam, siedząc za stołem, na którym ostentacyjnie położył portfel wypakowany staremi aktami.
W tej chwili kilku wieśniaków świątecznie wystrojonych weszło do sali.
Julian poznał jednego z nich, jako jednego z bogatszych fermerów okolicy.
Wieśniak sękatym swoim kijem uderzył gwałtownie w podłogę.
Przybiegła służąca i zapytała:
— Co panowie rozkażą?
— Butelkę białego i coś do zjedzenia.
— Zimnego mięsa?
— Dobrze, a przytem kawałek sera. Niezdrowo puszczać się w podróż koleją z pustym żołądkiem.
Służąca pospiesznie ułożyła talerze i szklanki na ceracie służącej za obrus, poczem przyniosła chleb, wino i porządny kawał pieczonej cielęciny na zimno.
Gospodarz powrócił powrócił do Vendama:
— Otóż jestem na pańskie rozkazy — rzekł — potrzebujesz pan czegoś się dowiedzieć?
— Tak jest panie.
— Pytaj mnie pan, odpowiem jak będę mógł najlepiej.
— Przyjechałem dziś do tej miejscowości poraz pierwszy, i radbym wiedzieć jak daleko ztąd znajduje się ferma jednego wieśniaka, nazwiskiem Mikołaj Vendame?
Słysząc wymówione nazwisko Mikołaja Vendame, fermer krający przepyszny kawał cielęciny odwrócił głowę i spojrzał na Juliana.
— Nie masz pan szczęścia, mój panie — rzekł gospodarz hotelu — niepodobna mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Dla czego?
— Dopiero od roku trzymam ten zakład i żywej duszy nie znam w Nanteuil-le-Haudoin oprócz tych który mnie zaszczycają swoją klientelą... a osoba którą pan wymieniłeś do nich nie należy.
Fermer odezwał się:
— Ja jestem tutejszy — rzekł, i mogę pana objaśnić.
— Bardzo panu będę wdzięczny.
— Czy to do fermy Mikołaja Vendame, czy też do niego samego masz pan interes?
— Do niego samego.
— A zatem nie potrzebujesz pan chodzić do fermy...
— Dla czego?
— Dla tego że dom, ruchomości, pługi, wszystko jednem słowem, przeszłego roku sprzedane zostało przez władze sądowe... Jeżeli jesteś pan notaryuszem czy tam adwokatem, jak na to wyglądasz, i przyjechałeś odebrać pieniądze od Mikołaja, to najlepiej pan uczynisz, powracając pierwszym pociągiem tam zkąd przyjechałeś. Unikniesz pan niepotrzebnych kroków.
— Sądziłem, że Vendamowie dobrze się mają — rzekł Julian.
— Mieli się dobrze, mój kochany panie, ale to już dawno temu... Teraz gniją z nędzy... mieszkają w takiej ruderze, w której nie chciałbym świń swoich, uczciwszy uszy, pomieścić. Matka Vendame leży nawpół sparaliżowana na nędznym tapczanie, a i Mikołaj nie wiele lepiej się ma od swojej żony... Była chwila, że mieli nie mało pieniędzy, alej powoli, pola, ruchomości, narzędzia, wyprzedawać zaczęli jedno po drugiem. Biedak mógłby stanąć znowu na nogi, bo to bardzo uczciwy człowiek i dzielny robotnik, którego wszyscy żałują, a ja najpierwszy, ale do tego musiałby mieć swego chłopca przy sobie, aby mu pomagał.
— I nie ma go? — zapytał Julian.
— Nie, nie ma.
— Gdzież on był ten chłopiec?
— W Paryżu, gdzie niewiedzieć co robił; ale pewnie nic dobrego. Drapnął ztąd, zostawiając reputacyę ostatniego łajdaka. Ah, urwis, łotr nikczemny! Na szczęście nic o nim nie wiemy. Pewno zdechł, albo siedzi na galerach!
Julian, aby ukryć nieprzyjemne wrażenie jakiego doznał, uśmiechnął się z przymusem.
Po chwili odezwał się znowu:
— A więc Mikołaj Vendame miał tylko tego jednego syna?
— Miał także córkę... umarła w służbie, akurat półtora roku temu.
— Jedną tylko córkę?
— Tak.
— A ja słyszałem o dwóch.
— Ah! więc pan wiesz o tem! A więc to prawda, miał dwie: ale ta druga, Genowefa, nie była jego córką, — ludzie nazywali ją panienką.
— To nie ta umarła, tylko Teresa... Genowefa także oddaną została do służby, i ona to właśnie poczciwa dziewczyna, całemi siłami pomaga starym, których nazywa rodzicami, i przysyła im nędzne swoje zasługi... bez niej umarli by z głodu.
— I ta Genowefa jest w służbie? — zapytał Julian.
— Tak, jest panną do towarzystwa, tak się jej służba nazywa...
— Gdzie?
— W Paryżu.
— U kogo?
— U jednej wielkiej damy... margrabiny...
— A nie wiesz przypadkiem nazwiska tej damy?
— Naturalnie, że wiem, ponieważ posiada ona małą własność nie daleko ztąd... Margrabina de Brénnes...
— Genowefa u pani de Brénnes, znajomej mego pana!! — myślał Julian — co to za niespodzianki robi czasem przypadek!!
— Jednem słowem — mówił dalej fermer — jeżeli pan przyjechałeś pan odbiór pieniędzy to jakem już powiedział daremna fatyga... Vendamowie nie mają nic prócz oczu do płaczu...
— Rzeczywiście przyjechałem uregulować dawny rachunek...
— Ten z góry już uregulowany.