nie podobna cię nie kochać... Dość cię zobaczyć, aby uledz twemu wdziękowi.
— Oh! pani, pani... — wyszeptała Genowefa zarumieniona.
— Tak, tak... jesteś czarownicą — mówiła dalej baronowa. — Jestto niezawodna prawda, a najlepszym tego dowodem, że znając cię dopiero od dwudziestu czterech godzin, kocham cię już, i nigdybym się niepocieszyła, gdybyś mnie opuściła. Muszę mieć wiele do ciebie zaufania, aby tak szczerze mówić, i łatwo by ci przyszło nadużyć mojej słabości — wiem jednak, że pod tym względem mogę być spokojną... Jesteś doskonałością...
— Oh! pani... — powtórzyła Genowefa.
— Mówię to co myślę... I nie ja sama takie mam o tobie zdanie... Filip w zupełności podziela to moje zapatrywanie się... uczuwa dla ciebie sympatyę głęboką i opartą na rozsądku, mówiliśmy długo o tobie wczoraj wieczorem, nie ustawał w pochwałach... wyrażał się z takim ogniem, entuzyazmem, że mnie samą to zadziwiło, bo zwykle jest spokojny, prawie zimny, i nigdy nie daje się porwać.
— Pan Filip jest bardzo dobry, że tak się mną interesuje — wyszepnęła Genowefa.
— Podobałaś mu się bardzo, a tem bardziej masz prawo być z tego dumną, że mój syn ma naturę poważną i prawą, lada czem się nie zachwyca... Miłość macierzyńska nie zaślepia mnie. Widzę Filipa takim jakim jest rzeczywiście, nie ma na świecie lepszego ani zacniejszego stworzenia.
— Takim też mnie się wydawał, pani baronowo.
— Dogodzi to, że umiesz właściwie oceniać ludzi... Proszę cię, bądź przyjaciółką mego syna.
— Już on ma mój szacunek i wdzięczność.
— Nie chodzi tu ani o wdzięcznoeć, ani o szacunek, lecz przyjaźń — odrzekła baronowa. — Powiedziałam ci już i powtarzam, będziesz naszem dzieckiem domowem... Lecz pomówiemy jeszcze o tem...
muszę wyjść... Dopiszę do twego listu, zapieczętuję go i oddam sama na pocztę... Powrócę o wpół do dwunastej na śniadanie.
— Co mam robić podczas nieobecności pani baronowej?
— Co tylko sama chcesz. Czytaj, haftuj, graj na fortepianie... jesteś u siebie.
Pani de Garennes uściskała Genowefę i wyszła.
Zbytecznem zdaje się utrzymywać, że list nie był oddany na pocztę.
Przeciwko swemu zwyczajowi, Filip przyszedł do matki na śniadanie.
Powrócił na obiad.
Nazajutrz i dni następnych, było toż samo, zajmował się Genowefą, w sposób oględny, lecz bardzo widoczny.
Panna do towarzystwa z początku nie zwracała uwagi na to nadskakiwanie barona i żadnego nie przypisywała temu znaczenia, widząc w tem tylko dowody tej sympatyi, o której ją zapewniał.
Lecz zwolna grzeczności te zmieniły naturę i przybrały cechę wyraźną miłosnych umizgów.
Genowefa zaniepokoiła się, później nawet przestraszyła się.
Zdawało jej się, że Filip w niej się zakochał.
Odkrycie to zwiększyło smutek uciskający ją bez przerwy, którego nie mogła się pozbyć i poczęła żałować, że weszła do domu pani de Garennes.
Przedewszystkiem zawiodła ją najdroższa nadzieja, dowiedzenia się czegoś o położeniu Raula.
Nigdy przy niej nie było mowy o panu de Challins pomiędzy baronową a jej synem.
Naturalnie, nie śmiała wypytywać.
Niepokój o los uwięzionego wzrastał z dniem każdym, i tem większe sprawiał jej cierpienie, że usiłowała nie dać poznać swej tortury.
Odbierano dzienniki u baronowej.
Genowefa codzień czytała je głośno baronowej, spodziewając się i obawiając zarazem spotkać się z nazwiskiem Raula.
Nadzieja zawodna, obawa próżna.
Dzienniki, jakby posłuszne rozkazowi, nie wspominały ani słowa o Zbrodni przy ulicy Garancière.
Dla czego to niewytłomaczone milczenie?
Co się dzieje z Raulem? co o nim postanowi w błąd wprowadzona sprawiedliwość?
Bez przestanku Genowefa stawiała sobie te pytania nie do rozwiązania, a wiemy wszyscy jaką męką nie do zniesienia jest taka niepewność.
Z tem cierpieniem łączyła się obawa usłyszenia wyznania z ust Filipa, wyznania uczuć których nie nie mogła przyjąć ani podzielać.
Obawa ta zwiększała się w miarę jak grzeczności młodego człowieka, przyjmowały coraz bardziej znaczący charakter.
Od dziesięciu dni pan de Garennes przychodził codzień rano na śniadanie a wieczorem na obiad, i za każdym razem przynosił Genowefie kwiatek, książkę, nuty lub jakiś drobny przedmiot bez wartości.
Biedne dziecię, nie mogło długo oszukiwać siebie samej co do znaczenia tych codziennych grzeczności, i nie pojmowała dla czego są one tolerowane, a nawet prawie zachęcane przez baronowę, która przecież nie mogła myśleć, aby z panny do towarzystwa uczynić żonę swego syna.
Genowefa zdwajała ostrożność, nie mogła jednak uniknąć; częstych sam na sam z baronem, który nie oświadczywszy się dotychczas, jak najlepszy aktor odegrywał komedyę miłości.
Pewnego poranku Filip przyszedł wcześniej aniżeli zwykle. Genowefa sama w salonie haftowała na kanwie.
Widząc wchodzącego młodego człowieka wstała, ukłoniła się i zabrała się na nowo do przerwanej roboty.
Filip zbliżył się.
— Panno Genowefo — rzekł kładąc na stoliku mały bukiecik róż — dla czego nie traktujesz mnie jak przyjaciela?
Mówiąc te słowa wyciągnął rękę do młodej dziewczyny, która zarumieniła się i po chwili wahania podała mu swoją.
Filip schwycił, lecz zamiast uścisnąć poprostu rękę, przycisnął ją do swych ust z namiętną żywością.
Genowefa wydała okrzyk zadziwienia, wyrwała swą rękę, i wyjąknęła tonem wyrzutu:
— Oh! panie Filipie!
Młody człowiek odrzekł słodkim głosem:
— Czyż podobna, żebyś się pani na mnie gniewała za pocałunek złożony na twoich ślicznych paluszkach! Czy istotnie gniewasz się pani?
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/96
Ta strona została przepisana.