Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Na pomoc! duszę się! umieram... Był to łotr podstępny, zuchwały, nie wahający się rzucić na kartę wszystkiego dla zdobycia majątku nawet z niebezpieczeństwem życia! Chciał, aby nikt nie wątpił o jego śmierci, by w razie gdyby zeznanie Joanny skierowało się przeciw niemu, nie znalazło ono wysłuchania, uważanem lecz było za pot warz ohydną.
Jakób znał doskonale od dawna rozkład pawilonu. Wiedział, że okno umieszczone przy schodach wiodących do apartamentu pana Labroue, wychodziło na wieś, po za fabrykę.
Wyskoczywszy nim pośród kłębów płomieni i dymu naprzód już plan dalszy sobie ułożył.
W owej to krytycznej chwili wszystko trzeszczało mu pod nogami, wszystko groziło zwaleniem mu się na głowę. Zamiast wejść do gabinetu, przeskoczył śmiało palące się schody, dosięgnął okna, którego szyby pękały pod siłą nadzwyczajnego gorąca, wydał tam ów krzyk przyzywający ratunku, jaki zmroził serca obecnych, i pół oślepiony, na wpół odurzony czadem i dymem rzucił się przez okno na dół. Wówczas to dało się słyszeć straszne trzeszczenie i zapadł się dach pawilonu.
— Do czarta! zaledwiem umknął, wyszepnął. I znalazłszy się w otwartem polu zdrów i cały, podczas gdy wszyscy mieli go za zwęglonego w pożarze, uciekał przez pola ku drodze. W godzinę potem, wyczerpany znużeniem, usiadł na murawie w lasku Vincentaux.
— Nakoniec!... rzekł, jestem ocalony!
Odetchnął całą piersią, a przekonawszy się, iż go nikt nie ściga, postanowił czekać aż do świtania. Z pierwszym blaskiem dnia, zdjął z siebie ubranie, odchylił koszulę i wydobył paczki biletów bankowych oraz skradzionych z kassy papierów jakie ukrył na piersiach. Papiery i bilety bankowe były nieco zgniecione, nieco wilgotne, nic jednak na wartości swej nie straciły.
Jakób Garaud uśmiechnął się z szatańskiem zadowoleniem. Złożywszy starannie dowody swej zbrodni, owinął je chustką, wsunął na piersi, podniósł się i udał drogą do Paryża.