— Wymień go.
— Jakób Garaud.
— Nadzorca fabryki?
— On sam.
Po raz drugi pan Delaunay wzruszył ramionami.
— W zły sposób kierujesz swoją obroną — rzekł pogardliwie. — Jeżeli istnieje osobistość, którejby twoja potwarz dosięgnąć nie zdołała, to jest nią dzielny nadzorca fabryki, który idąc za głosem poświęcenia, śmierć znalazł w płomieniach.
— Sprawiedliwość boża dopuścić nie chciała — rzecze Joanna — jeżeli Jakób Garaud rzeczywiście zginął — aby ten nędznik zbierał owoce swych zbrodni.
— Jak to?... śmiesz wierzyć, iż on żyje, gdy dwadzieścia osób widziało go ginącym w pożarze? Śmiesz go oskarżać?
— Tak!
— Bez dowodów... ma się rozumieć...
— Miałam dowody!...
— Cóż się z niemi stało?
— Spaliły się w Alfortville podczas owej nieszczęsnej nocy, gdyż pożar nie oszczędził i oficyny, w której mieszkałam.
— Zatem owych urojonych dowodów nie posiadasz?
— Nie, panie.
— I na nich to chcesz oprzeć swoją obronę?
— Raczysz mnie pan wysłuchać?
— I owszem... mów!
Joanna zaczęła w tych samych wyrazach opowiadanie, w jakich je czyniła przed księdzem Langier, jego siostrą i Edmundem Castel; wrażenie jednak, wywołane natenczas, było, na nieszczęście, bardzo odmiennem. Jej głos wzruszony, wyraz twarzy pełen boleści, utrwaliły przekonanie o jej niewinności w sercach pierwotnych słuchaczów. Sędzia, źle uprzedzony, słuchał uwięzionej z uśmiechem niedowierzania.
— Masz pani płodną wyobraźnię, jak widzę — rzekł żartobliwie. — Wynalazki twe jednak zakrawają bardziej na jakiś romans, niż prawdę.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/146
Ta strona została przepisana.