być chorym. Bądź co bądź, upewnić się trzeba w tym względzie.
I poszedł do usługującego w kajutach, który znał cokolwiek język francuzki.
— Chciałem prosić pana — przemówił — o wyświadczenie mi małej przysługi...
— Ach! yes!... — odpowiedział anglik. — O cóż chodzi?
— Opowiem panu. Jeden z pasażerów pierwszej klasy, którego nazwisko przy wywoływaniu przypomniało mi nazwę mojego kuzyna zmarłego, a który, być może, w rzeczy samej żyje...
— Ach! yes... to prawdopodobne.
— Chciąłbym więc rozjaśnić tę kwestyę, a gdy reguła niepozwala mi wchodzić do kajut pierwszej klasy, szanując przepisy, chcę prosić pana, byś raczył powiadomić tę osobistość, że ktoś, mający mu coś ważnego do powiedzenia, prosi go, ażeby wyszedł na pokład.
— Ach! yes... powiedzże mi nazwisko tego pana...
— Paweł Harmant.
— Powiedz mi pan zarówno i swoje...
— Owidyusz Soliveau, poddany francuski, urodzony w Dijon... Côte d’Or...
— Ach! yes... dość... to dostateczne! Uczynię panu tę małą przysługę.
Posługujący odwrócił się i z powolnością, właściwej synom Albionu, szedł po schodach wiodących na pomost.
— Nie rozmowna ta małpa, jak widzę — wyrzekł Owidyusz, patrząc za odchodzącym, usłużny jednak, a to właśnie, czego mi potrzeba.