Jakób Garaud zadrżał, zbladł, i podniósł się nagle, ażeby ukryć zmieszanie.
— Mój kuzyn... mój kuzyn Owidyusz Soliveau... — powtarzał. — Dobrze... dziękuję ci... wyjdę na pokład.
Służący odszedł. Były nadzorca również wyszedł z salonu. lecz zamiast wejść na schody, udał się do swojej kajuty.
— Co to znaczy? — pytał sam siebie. — Czyżby ten Owidyusz Soliveau był w rzeczy samej kuzynem mego kolegi Pawia Harmant, który odżył we mnie? I w chwili, gdym sądził się być zupełnie bezpiecznym pod przybranem nazwiskiem, szatański wypadek stawia mnie naprzeciw człowieka, który mi może zedrzeć mą maskę! Ależ tak! — mówił dalej z gestem przestrachu — matka Pawła Harmant nazywała się Soliveau, przypominam to sobie... świadczy o tem książeczki jaka się znajduje w mych rękach... Ach! żem ja też o tem zapomniał!
To mówiąc, otworzył swą tekę.
— „Paweł Harmant, syn Cezarego Harmant i Dezyderyi Klary Soliveau...“ — czytał w książeczce legitymacyjnej. — A więc to rzeczywiście krewny mego zmarłego kolegi — rzekł; co począć? Nie wyjść do owego domniemanego kuzyna, jest to wzbudzić w jego umyśle podejrzenia, popchnąć go do odszukiwania, pisania, powiadamiania się, jest to tylko skompromitować tożsamość osobistości, utworzonej przezemnie, jest to zgubić siebie samego! Nie ma rady! Trzeba się pokazać! Potrafię śmiało spojrzeć w oczy temu człowiekowi i dowieść mu, że jestem Pawłem Harmant! Tak, dowiodę mu tego! — powtarzał; chodząc po kajucie. — Będzież-li to jednak możebnem — dodał po chwili — jeżeli jest pewien, że jego kuzyn umarł? Bądź co bądź, muszę się z nim widzieć! Jest to zapora, jaką zły los rzuca na mą drogę. Trzeba się cofnąć albo ją przełamać!
Tu otarł czoło potem zroszone, schował książeczkę do portfelu, włożył go następnie do kieszeni i gotów do spotkania burzy, jaka zahuczała po nad nim, wyszedł naprzeciw oczekującego.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/158
Ta strona została przepisana.