— Zbliżyłoby mnie ku tobie — zawołał Soliveau, — znajduję przyjemność w twem towarzystwie; gdybyś chciał, znalazłbyś sposób ku temu, cóż bowiem łatwiejszego dla tak przebiegłego lisa, jakim ty jesteś.
— Jakób zmarszczywszy czoło, utopił badawcze spojrzenie we wzroku mówiącego.
— W czemże tę lisią chytrość znajdujesz — pytał — objaśnij mnie proszę.
— W całem twojem postępowaniu drogi kuzynie, co uważam za najwyższą dla ciebie pochwałę. Nie zdobywają ludzie za jednym zamachem wielkiego majątku, jak ty to zrobiłeś; nie zostają tak łatwo wspólnikami i zięciami jednego z największych przemysłowców Ameryki, nie gromadzą milionów bez wężowej mądrości w charakterze — odrzekł Soliveau — czego to właśnie tobie winszuję z całego serca. Ktoby do czarta był odgadł, że ty tak wysoko wznieść się potrafisz!
— Tak, w rzeczy samej, posłużyło mi szczęście — odparł Jakób Garaud z powagą.
— A! wielkie szczęście, olbrzymie szczęście! — wołał Owidyusz.
— Sądzę, że i ty na swój los uskarżać się nie możesz. Mimo, iż nie uznaję cię publicznie za mego kuzyna, postępuję względem ciebie jak dobry krewny — wyrzekł mniemany Paweł Harmant.
— Tak, oddaję ci w tym względzie zupełną sprawiedliwość, i jedną tylko rzecz drobną miałbym do zarzucenia.
— Cóż takiego?
— Że jesteś kabalarzem, lubisz otaczać się tajemnicami.
— Tajemnicami, ja? — zawołał z niepokojem Garaud.
— Tak, ty kuzynie.
— Lecz w czemże takiem?
— W mnóstwie drobnych rzeczy.
— Mów jasno co chcesz powiedzieć! — fuknął opryskliwie mniemany Harmant.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/202
Ta strona została przepisana.