Garaud zbladł nagle.
— Mówiłem... krzyczałem?... — powtórzył.
— Tak jest, kuzynie.
— Cóż więc mówiłem?
— Eh! głupstwa... powtarzać nie warto!
— Ale cóż przecie? — zawołał opryskliwie wspólnik Mortimera.
— Mówiłeś o jakichś planach, maszynach, mnóstwo bez związku banialuków; obawiałem się ciebie, będąc przekonanym, żeś dostał obłąkania i wskutek tego nie chciałem sprowadzać doktora.
Mniemany Paweł Harmant ukrył głowę w dłoniach.
— Co ja mogłem takiego powiedzieć? — zapytywał sam siebie — zkąd przyszedł ten nagły obłęd... owo szaleństwo? — A nie znalazłszy na to odpowiedzi, usiłował rozpędzić przygniatające go myśli.
— Jak daleko postąpiła nasza praca? — zapytał po chwili.
— Zsumowałem kosztorys, przejrzyj go i podpisz; około południa będziemy mogli udać się do fabryki — odrzekł Soliveau.
Jakób, podszedłszy do umywalni, zlewał przez czas długi twarz i głowę zimną wodą, dla przywrócenia zmysłom równowagi, poczem zasiadł do pracy. Po załatwieniu interesu z właścicielem zakładu w Kingston, obadwa z Owidyuszem wracali koleją w stronę New-Jorku, dokąd w nocy przybyli. Soliveau nazajatrz wstał bardzo rano, a zamknąwszy się w swym gabinecie, w wielkim nieładzie utrzymywanym, zasiadł przed biurkiem, rozłożył ćwiartkę listowego papieru, wziął pióro i nakreślił te słowa:
Panie! Ufny w uprzejmość jego, pośpieszam prosić o wyświadczenie mi nader ważnej przysługi. Potrzebując poprzeć