Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/243

Ta strona została przepisana.

— Oto jesteśmy sami, mów — rzekł Garaud.
— Zamknij drzwi na klucz.
— Już, słucham teraz.
— Zatem — począł Owidyusz, rozkładając się wygodnie na miękkiem, poręczowem krześle — zatem postanawiasz nieodmiennie opuścić Amerykę?
— Tak, nieodmiennie.
— Dobrze! — cóż ze mną zamyślasz zrobić natenczas?
— Pojedziesz wraz z nami.
— Nigdy! za nic w świecie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie mam ochoty wracać do kraju, w którym mógłbym się zetknąć z sprawiedliwością i sądem.
— Masz zapewne na myśli wyrok wydany niegdyś przeciw sobie? — rzekł Garaud; — nie obawiaj się, rzecz ta oddawna poszła w zapomnienie.
— Wiem o tem, lecz wolę pozostać w Ameryce.
— Ha, skoro życzysz, niech i tak będzie, położę za warunek mojemu nabywcy, ażeby cię zatrzymał przy tej samej pensyi. Zgadzasz się na to?
— Nie! — odparł Soliveau, zapalając cygaro.
— Czegóż więc żądasz?
— Chcę nabyć twoją fabrykę.
— Do pioruna! — zawołał Garaud głośnym parsknąwszy śmiechem — sądziłem żeś jest bez grosza, widząc cię codziennie prawie odwołującym się o pomoc do mej kasy na zapłacenie długów i nagle pojawiasz mi się jako milioner! Winszuję, winszuję kuzynie!
— Nie mam ani grosza w kieszeni, przysięgam — odparł Soliveau — wczoraj przegrałem dane mi przez ciebie ostatnie dwieście dolarów, a jednak zostanę właścicielem twojej fabryki.
— Wytłomacz mi tę zagadkę.