Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— I ja tam byłem
— Byłeś.
Mówiąc to wszystko, Edmund Castel miał wzrok utkwiony w młodego adwokata, śledząc na jego twarzy Rażenie, wywołane temi słowy.
Jerzy słuchał wszystkiego ze zdumieniem, lecz obojętnie: nie drgnął żaden muskuł w jego twarzy.
— To dziwne! — wyrzekł — utrzymują powszechnie, że wrażenia, otrzymane w latach dziecięcych, niezatartemi pozostają. Ze mną wszelako inaczej się stało. Nic nie pamiętam z tego, co opowiadasz, nic... wszystko zniknęło. Ileż lat mogłem mieć natenczas? — zapytał po chwili.
— Pół czwarta roku.
— A więc dwadzieścia jeden lat upłynęło od owej chwili.
— Nic sobie nie przypominam z owego dziecięcego wieku.
— Sięgnij myślą wstecz, głęboko...
— Nadaremnie! panuje noc, ciemność, najzupełniejsza ciemność!
— Posłuchaj więc — zaczął Edmund Castel. W ogrodzie, gdzie odbywała się ta scena, stałeś przy swojej matce, trzymając w ręku konika, a ponieważ na obrazie pragnę zachować najściślejsze szczegóły tego zdarzenia, potrzebuję zatem pomienionej zabawki, by ją odszkicować z natury.
— Przyniosę ci ją sam — rzekł Jerzy.
— Wdzięcznym ci pozostanę.
— Sądząc po tem, co mi opowiedziałeś przed chwilą — zaczął młody adwokat — portret mojej matki, wuja i twój znajdują się na tym obrazie?
— Tak, i twój zarówno, mój Jerzy.
— Czy masz zamiar sprzedania go po wykończeniu?
— Dlaczego pytasz mnie o to?
— Ponieważ, nie posiadając żadnej z prac twoich, kupiłbym chętnie ów obraz, mający dla mnie wartość wyższą nad dzieło sztuki, bo pamiątkową wartość.