— Jesteś więc, jak widzę, bogatym — odrzekł u uśmiechem artysta; — wiesz bowiem, że ja swe prace bardzo wysoko cenię.
— Wiem o tem — odparł młodzieniec — lecz wiem obok tego i to także, iż w tym razie postąpisz ze mną jak z przyjacielem, względnym się dla mnie okażesz.
— Hm... hm... — mruknął Castel — będzie to obraz znakomitej wartości.
— Jak wszystkie twe prace, opiekunie.
— Hm... hm... cenię go wyżej... wyżej nad inne.
— Proszę więc, oszacuj go, chciałbym ci zań odrazu zapłacić, a gdyby było potrzeba, zakredytujesz mi cośkolwiek, wszak prawda?
— Ależ ten nabytek zrujnować cię może...
— Nie obawiaj się, siłą pracy potrafię zapełnić uczynioną w dochodach szczelinę.
— Ach, dziecko, ty dobre, prawdziwe dziecko! — zawołał artysta, wybuchając śmiechem. — Nie odgadujesz więc, że ów obraz przeznaczam dla ciebie, że jeśli go chcę wykończyć starannie, to jedynie w celu, aby go tobie ofiarować?
— Drogi, ukochany, najmilszy opiekunie! — zawołał uradowany młodzieniec, rzucając się w objęcia Edmunda.
— Chciałem ci zrobić niespodziankę — mówił tenże wesoło — i dobrze mi się to udało. W dniu, w którym go ukończę, obraz znajdzie się u ciebie. Przygotuj więc dlań miejsce w salonie.
— A rychło go ukończysz?
— Ściśle czasu oznaczyć nie mogę, zważ, iż nietylko nad tem pracuję; przypuszczam jednak, że mniej więcej za cztery lub pięć miesięcy.
— Pozwolisz mi jednak przed tem go zobaczyć?
— Ilekroć razy zechcesz odwiedzić moją pracownię.
— A zatem jutro...
— Dobrze, oczekiwać cię będę.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/266
Ta strona została przepisana.