— Lucyan Labroue! — zawołał młody adwokat z radosnem zdziwieniem.
— Labroue? — powtórzył malarz, kryjąc zmieszanie.
— Tak, dawny szkolny kolega, przyjaciel, którego nie widziałem od lat sześciu: czy znasz go, opiekunie? — pytał Jerzy.
— Nie... znanem mi jest tylko to nazwisko.
— Pozwolisz mi więc przyjąć go w swej obecności?
— Nietylko pozwolę, ale proszę o to.
Służąca wyszła, a w chwilę później Lucyan ukazał się wre drzwiach gabinetu.
Jerzy podbiegł ku niemu z otwartemi ramiony.
— Lucyanie! drogi, kochany Lucyanie! — wołał i obaj młodzieńcy z jednako głębokiem wzruszeniem bratersko się uścisnęli.
— Ach! jakżeś dobrze zrobił, żeś przyszedł, jakżem szczęśliwcu że cię widzę! — powtarzał z niekłamaną radością Darier.
— I ja niemniej się cieszę — odparł Lucyan, składając następnie ukłon Edmundowi.
— Mój opiekun i przyjaciel — rzekł Jerzy — pan Edmund Castel.
— Znany rozgłośnie artysta-malarz, którego talent podziwiam i uwielbiam — odpowiedział Lucyan z powtórnym ukłonem.
— Podbijasz mnie pan, uderzając w mą słabą, stronę — odrzekł malarz z uśmiechem.
— Artyści lubią pochwały i ja nie jestem w tym razie wyjątkiem.
— Zamieszkujesz w Paryżu? — pytał Jerzy swego niegdyś towarzysza.
— Tak, od dwóch lat.
— Miałeś nieprzeparte powołanie do mechaniki, stoisz więc zapewne na czele jakiego zakładu?
— Niestety, nie.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/268
Ta strona została przepisana.