— Nie przyzwyczaiłaś się pani jeszcze do rzemiosła roznosicielki — mówiła Łucya dalej.
— Tak, lecz wkrótce nawyknę do tego, mam nadzieję, iż nie zbraknie mi siły. Do widzenia!
— Do widzenia!
Wdowa, postąpiwszy parę kroków, zatrzymała się przy drzwiach, czuła, iż nogi jej jak gdyby wrosły w to miejsce... spojrzała wokoło po stancyjce. Dostrzegła maszynę do szycia i rozrzucone kawałki jedwabnych materyi.
— Pani jesteś szwaczką? — spytała.
— Tak, igłą na życie zarabiam.
— Co do mnie, nie potrafiłabym szyć sukien z tak drogich jedwabiów, jakie tu widzę. Pracujesz pani zapewne dla osób bogatych?
— W samej rzeczy — odpowiedziała Łucya — co nie przeszkadza mi i dla ubogich zarówno pracować po niższej cenie.
— Ach! pani jesteś dobrą, jak widzę.
— Rzecz najzwyklejsza... sądzę, iż każdy by to uczynił.
— Zatem pani codziennie chleb mi przynosić będziesz — spytało dziewczę, zmieniając rozmowę.
— Dopóki będę roznosicielką u pani Lebret, a mam nadzieję, że to potrwa dłużej.
— Jeżeli chodzenie po wschodach utrudza panią — mówiła szwaczka — zechciej zostawiać chleb u odźwiernej, która pani za niego zapłaci. Przechodząc, wezmę go sobie. Potrzebujesz pani powiedzieć tylko, że to chleb dla panny Łucyi.
Na wymówione to imię Jooanna pobladła, serce gwałtownie bić jej zaczęło.
— Ach! — szepnęła — pani nazywasz się Łucya...
— Tak.
— Piękne imię... imię, które lubię nad wyraz!
Jednocześnie Lucyan Labroue, posłyszawszy rozmowę w pokoju Łucyi, wyjrzał i wszedł. Spostrzegłszy go, Joanna się cofnęła.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/314
Ta strona została przepisana.