Pan Ricoux wyszedł.
Jakób siał przy drzwiach, z czapką w ręku.
Pryncypał i nadzorca powtórnie zostali się sami.
Pan Labroue wstał od biurka i podszedł do stołu zarzuconego rysunkami.
— Albo się mylę Jakóbie Garaud, rzekł, lub wynalazłem coś cudownego, coś... co nam przyniesie olbrzymie bogactwa!
Bogactwa! — powtórzył Jakób, podczas gdy iskra chciwości zapłonęła w jego spojrzeniu.
— Tak! — odrzekł inżynier.
— Nowy mechaniczny wynalazek zapewne...
— Co najmniej nowe zastosowanie, udoskonalenie dawniejszego systemu, jaki ci jest znanym. Potrzebuję pomówić z tobą Jakóbie. Zyskałeś całą mą ufność i mój szacunek. — Prócz tego, iż znasz doskonale swoje rzemiosło, jesteś wynalazcą, dobrze umiesz radzić.
Nadzorca przybrał minę zawstydzonego pod gradem tych pochwał i chciał coś wyjąknąć.
— Nie udawaj skromnego — przerwał mu pan Labroue — znasz tak dobrze, jak ja co wart jesteś. — Oceniam cię, boś dla mnie drogim współpracownikiem. — Dla dojścia do podobnego memu położenia, brak tobie tylko kapitału. I mnie go zarówno brakowało skorom zaczynał, lub miałem niedostateczny. — Mogę dziś uczynić to, czego nie mogłem wtedy. — Chcę wtajemniczyć ciebie w moje zamiary i sprawiedliwie, w takim razie część zysków z mego nowego odkrycia do ciebie należeć będzie. Potrzebuję twojej pomocy, aby doprowadzić dobrze do końca ostatni mój wynalazek. Pracowałeś w zagranicznych fabrykach za nim wyszedłeś do mnie, mówiłeś mi o tem?
— Tak panie.