dach. Łucya podbiegła ku drzwiom, a schyliwszy takowe, nasłuchiwać poczęła.
Kroki idącego ucichły na trzeciem piętrze.
— To nie on — szepnęło dziewczę, wracając z nachmurzoną twarzą.
Joanna spostrzegła ów nagły smutek dziewczyny.
— Pani oczekujesz kogoś? — spytała.
— Tak, matko Elizo, kogoś, którego i ty znasz zarówno.
— Kogóż takiego?
— Pana Lucyana, widziałaś go tu u mnie kilkanaście razy.
— A! tego młodego człowieka mieszkającego naprzeciw.
— Tak, mego narzeczonego... oczekuję go z niepokojem, który zrozumiesz, skoro ci powiem, że dzisiejszego rana miał on otrzymać stanowczą decyzyę względem miejsca o jakie się stara, a od którego nasze przyszłe szczęście zawisło. Gdyby otrzymał ów obowiązek, zaślubi mnie w tym roku, Lucyan mi to przyrzekł.
— Pojmuję teraz twoją obawę, drogie dziecię, pojmuję — rzekła roznosicielka — nie trzeba jednak zbyt się niepokoić. Jeżeli opóźnia się twój narzeczony z przybyciem, to niezawodnie jakaś ważna sprawa zatrzymać go musiała... nadejdzie wkrótce, bądź pewną, pośpieszy z dobrą wiadomością.
— Ach! aby nie ze złą tylko — smutno zawołała dziewczyna.
— Czemu trapić się przedwcześnie?
— Czemu? — powtórzyła Łucya z westchnieniem — zły los od tak dawna nas ściga!..
— Zły los?.. ja ci zaręczam że wiadomość tym razem będzie pomyślną.
— Oby Bóg dał!.. ostatnia to moja nadzieja! Pójdź pani — dodała — wezmę ci miarę.
To mówiąc, poczęła rozmierzać tasiemką objętość ramion, pleców, piersi i rąk przybyłej.
Kroki powtórnie dały się słyszeć na wschodach.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/353
Ta strona została przepisana.