Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/358

Ta strona została przepisana.

— Rozumiem... rozumiem — odrzekła Łucya z westchnieniem — obecność twoja jest konieczną w rzeczy samej... A zatem opuścisz dotychczasowe zamieszkanie?
— Jest to niezbednem... nie smuć się jednak...
— Przykrem to dla mnie będzie nad wyraz, gdy wszakże chodzi o wypełnienie obowiązku, pomijam własną niedolę. Pierwsze dni naszego rozłączenia w straszny sposób uczuć mi się dadzą. Znajdziesz jednakże wszak prawda kilka minut czasu codziennie, aby tu przybiedz na chwilę, zaś w każdą niepoświęcisz mi już dzień cały.
— Ach! Bóg widzi z jaką rozkoszą! — zawołał Labroue.
— Będę tu żyła nadzieją, do chwili, w której nie rozłączymy się już więcej.
— A ja przyspieszać będę ze wszystkich sił moich nadejście dnia tego.
— Wiem... i nie wątpię o tobie.
— Jakżem rad, iż widzę cię ukochana, tak rozsądnie godzącą się z losem — zawołał uszczęśliwiony młodzieniec — nadzieja podtrzymywać nas będzie i czas ten szybko przeminie.
— Choćby przeminął najrychlej — szepnęła Łucya z westchnieniem, czuć się będę ku smutną i samą!.. Za otwarciem się drzwi mego pokoju, naprzód wiedzieć już będę, iż nie ujrzę, w nich ukochanego oblicza.
— Jak prędko wyprowadzasz się ztąd panie Lucyanie? — zapytała Joanna.
— Jutro zapewne zmuszonym to będę uczynić.
— Zatem pańskie mieszkanie wolnem pozostanie?
— Tak.
— Jak drogo pan płacisz?
— Rocznie sto pięćdziesiąt franków, za kwartał obecny zostało już ono z góry zapłaconem. Będę zmuszonym ponieść tę stratę, jeśli odźwierna nie wynajdzie wprędce nowego lokatora.