— Nieszczęsna istota! biedna, biedna matka! — powtarzał Lucyan — mówiono mi o niej właśnie przed kilkoma dniami.
— Kto mówił? — zapytał Jerzy.
— Kobieta, która niegdyś powiadomioną była o tej całej sprawie. Mówiła mi ona, że istotnie Joanna Fortier miała dwoje dzieci.
— Jakaż to kobieta panu o tem opowiadała? — pytał ciekawie Edmund.
— Roznosicielka chleba, którą w całym okręgu ulicy Delfinatu zowią matką Elizą, a która w rzeczywistości nazywa się Elizą Perrin.
Nastała chwila milczenia, przedmiot rozmowy zdawał się wyczerpanym zupełnie.
— Kiedy przyjdziesz do pracowni zobaczyć mój obraz? — pytał Jerzego artysta.
— W przyszłym tygodniu.
— Powiadom mnie o tem dniem naprzód, ażebym był w domu obecnym.
— Dobrze. A mały mój konik jakże wygląda na obrazie?
— Zobaczysz i osądzisz. Pragnę ci zrobić niespodziankę.
Tu zwrócili uwagę na szczegóły malarstwa. Śniadanie odbyło się wesoło. Lucyan, pamiętając, iż przyrzekł Łucyi wcześnie powrócić, pożegnał niezadługo Jerzego, udając się na ulicę de Bourbon.
Łucya oczekiwała narzeczonego w towarzystwie nieodłącznej teraz swej towarzyszki, matki Elizy, która usiłowała stać się użyteczną młodemu dziewczęciu. Uprzątała codzień starannie dwa pokoiki, zajmowane przez młodą szwaczkę, załatwiała dla niej sprawunki, by tym sposobem dać dziewczęciu więcej czasu do pracy. Młoda robotnica ze swej strony coraz silniej przywiązywała się do swej sąsiadki. Objawy tej czy