Soliveau postanowił właśnie dnia tego przedstawić się rano w pałacu przy ulicy Murillo, rano, jednak nie znaczyło u niego przededniem.
Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, wstąpił do jednego z tak licznych składów win, w około stacyi, rozkazawszy tam podać sobie, chleba, sera i butelkę białego wina.
Szczupłość jego funduszów, nie pozwalała mu na obfitsze pożywienie. Oczekiwał godziny pójścia do swego jak go nazywał ukochanego kuzyna. Był on dość przyzwoicie ubranym, podróż wszelako, zmięła świeżość jego odzienia, prócz czego wskutek ciągłego przebywania w tawernach, nabrał rubasznego sposobu zachowania się, co widniało z całej jego postaci.
Przybywszy na ulicę Murillo o godzinie siódmej z rana, pociągnął za dzwonek. Drzwi się otwarły, wszedł na dziedziniec.
Odźwierny pośpieszywszy naprzeciw niego, śledził nieufnym wzrokiem tego nieznajomego, którego postać podejrzaną mu się być wydala.
— Co pan chcesz... do kogo idziesz? — ostro zagadnął.
Paryżanin przybrał o ile mógł najsłodszą fizyognomię.
— Pan Paweł Harmant tu mieszka? — zapytał.
— Tak... tu.
— Mogę z nim się widzieć?
— Co... o siódmej z rana? — zawołał odźwierny.
— Wiem, iż to jest cokolwiek zawcześnie ze względów na światowe zwyczaje, chodzi tu jednak o pilną sprawę... sprawę nader ważną, panie kochany... Zresztą, znany jestem dobrze panu Harmant, rad będzie mnie widzieć...
— Mimo to wszystko, pan z nim się tu nie zobaczysz dziś rano.
— Dlaczego?
— Ponieważ wyjechał.
— Jakto... tak wcześnie?
— Wyjechał o szóstej godzinie.
— Lecz wróci?
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/385
Ta strona została przepisana.