grali w karty, inni śpiewali, krzyczeli, a wszyscy palili fajki i cygara.
Soliveau położył rękę na klamce, chcąc wejść, gdy nagle drzwi się otwarły, a w nich ukazał się wychodzący mularz pijany, cały wapnem pokryty. Był to mężczyzna około lat czterdziestu mieć mogący. Zatrzymał się na progu, a zataczając się, spojrzał na Owidyusza z głupowatym uśmiechem.
— Fundujesz wino, przyjacielu? — pytał ochrypłym głosem.
— Dobrze, ale nie tutaj — odparł Soliveau.
— Gdzie chcesz, wszystko mi jedno — mówił pijak — byłeś fundował. Masz pańską minę, mimo zniszczonej kapoty, musisz mieć kieszeń niepróżną. Ja bo jestem goły... Wziąłem zapłatę, lecz mi ją odebrano za dług w szynku... Nie mam ani grosza, a pragnienie mnie pali... Ja zawsze, ciągle miewam pragnienie, taka już moja natura!...
Mówiąc powyższe słowa, ów mularz, wapnem pokryty, pochwycił silnie za ramię Owidyusza, aby utrzymać równowagę. Postąpili tak kilka kroków razem.
— Chcesz zarobić dwadzieścia franków? — zapytał go nagle Soliveau.
— Dwadzieścia franków? ty chcesz mi dać zarobić dwadzieścia franków? — bełkotał pijany — chyba, że jesteś bankierem?...
— Nie, lecz chcę kupić twoje ubranie za dwadzieścia franków — odrzekł Owidyusz.
— Moje łachmany? — wyjąkał — na coby one się tobie przydały... te... te, ot! strzępy?...
— Jestem aktorem — objaśniał Soliveau — mam jutro przedstawiać mularza na scenie teatru w Batignolles, a do tej roli potrzebuję kostium z natury.