Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/426

Ta strona została przepisana.

— Ha! ha! jakież to głupie! — zawołał mularz — i do tego potrzebujesz mego zniszczonego odzienia?
— Tak.
— Więc zgoda! wdziewaj na siebie!
To mówiąc, wtłoczył swą czapkę na kapelusz Owidyusz: z taką siłą, ze zasypał go pyłem wapiennym i wcisnął mu kapelusz po oczy; poczem zaczął się sam szybko rozbierać.
— Chcesz mojej kapoty? oto ją masz! — rzekł, wrzucają stare dziurawe palto na ramiona Owidyusza. Co zaś do reszty mego ubrania, to mi go chyba sam zdejmiesz, czuję albo wiem, że fundamentom mego budynku brak równowagi, mógł bym łatwo przywitać się z ziemią! No, dalej! — zawołał, o mur wspierając się plecami — nie obawiaj się...
Owidyusz, pomógłszy mu rozebrać się, zawinął w paczki ubranie.
— Dobrze będziesz wyglądał na scenie! — zawołał, śmiejąc się mularz. — Kupię umyślnie bilet, aby cię zobaczyć, jeżeli nie przepiję tych dwudziestu franków. Lecz, do pioruna! — dodał — gdzież są pieniądze?
Soliveau dobył z kieszeni cztery sztuki po sto sous i włożył je w rękę robotnika, który chcąc się okazać szczodrobliwym, zapraszał go ze sobą na szklankę wina.
— Nie, nie — odrzekł Owidyusz — muszę powracać, mam uczyć się dziś mej roli.
— Idź więc, idź, pracuj, mój stary. Ja idę pić, pragnie, nie wściekle mnie pali! A gdybyś mógł kiedy kupić mi jakie stare ubranie w miejsce tamtego, pamiętaj, że się nazywam Piotr Bouhoure, znajdziesz mnie zawsze pod Pawiem przy drodze do Clichy.
— Będę pamiętał, dobranoc! — rzekł Soliveau i pośpieszy w stronę swego mieszkania.
Mularz podrzucał wesoło w ręku pieniądze.