biera się, aby pójść do swej panny... Trzymam go! o i nie puszczę już więcej!
Tu wrócił do swego fiakru, stojącego w tymże samym miejscu.
— Czy pan będziesz mnie jeszcze potrzebował? — zapytał woźnica, zbliżającego się Owidyusza.
— Tak — odrzekł. — Tam nieco dalej, po drugiej stronie ulicy, widzisz stojący powóz?
— Chybaby go ślepy nie widział...
— Skoro więc ów fiakr wyruszy z miejsca, pojedziesz tuż za nim, aby go nie stracić z oczu ani na chwilę... Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, umknąć mu nie dam.
— Zapłacę sto sous za godzinę, a prócz tego dostaniesz obfity napiwek.
— Wsiadaj obywatelu — zawołał automedon. — Musi to być niewątpliwie przebrany agent, śledzący złodzieja — mruknął z cicha.
Owidyusz wsiadł do powozu, a wychyliwszy się zeń na zewnątrz, śledził spojrzeniem drzwi domu nr. 79. Nagle spostrzegł Lucyana Labroue, wychodząego w zmienionem ubraniu, który powiedziawszy coś woźnicy, czego Soliveau dosłyszeć nie mógł, wskoczył w głąb fiakru, zatrzasnąwszy drwiczki. Powóz zawróciwszy, przejechał tuż obok wehikułu, w którym znajdował się Owidyusz tak, iż ten zaledwie zdążył spuścić szklarnie okno i ukryć się wewnątrz. Skoro ów fiakr przejechał, podniósł szybę i wychyliwszy się, zawołał na powożącego:
— W pogoń!.. co żywo...
— Nie obawiaj się obywatelu... uciec mu nie damy.
I drugi powóz zawróciwszy, potoczył się za pierwszym.