Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/455

Ta strona została przepisana.

Lucyan podbiegł ku niej.
— Witamy panią! — rzekł — właśnie mówiliśmy o tobie przed chwilą.
Łucya uścisnęła przybyłą.
— Siądź pani z nami do obiadu — wyrzekła.
— Nie mogę, drogie dziecię, mimo całej przyjemności, jakąby mi to uczyniło.
— Dlaczego?
— Pani Lebret mocniej jest słabą... Muszę powracać do sklepu. Przyszłam wziąść okrycie, a nie chcąc wchodzić do siebie przed widzeniem się z tobą, przybiegłam na chwilę, aby was oboje pozdrowić, ponieważ spodziewałam się, że tu zastanę pana Lucyana.
— Lucyana, który mnie opuszcza na trzy tygodnie — wyrzekła smutno dziewczyna.
— Odjeżdżasz pan? — pytała wdowa z niepokojem.
— Tak, matko Elizo.
— Gdzie? co cię zmusza do tego? — Ważna robota ha prowincyi, przy której nadzór powierzył mi pan Harmant.
— I twoja nieobecność potrwa aż trzy tygodnie?
— Mniej więcej...
— Ach! to cała wieczność! — zawołała Łucya z westchnieniem. — I jeszcze ciebie przy mnie nie będzie, matko Elizo...
— Smuci mnie to niewypowiedzianie — wyrzekła roznosicielka; — nie mogę jednak opuścić tej biednej, chorej kobiety, która jest dla mnie tak dobrą i pragnie, abym ja nad nią czuwała. Bądź jednak spokojną — dodała — przybiegnę, aby cię uścisnąć, ilekroć tylko znajdę wolną chwilę.
— Proszę cię o to, matko Elizo — rzekł Labroue.
— Będę przyśpieszała mój obchód co rano, ażeby zyskać choć kilka minut czasu na pomówienie z Łucyą, przynosząc jej chleb — odparła wdowa.
— Będziemy o nim mówiły.!. — szepnęło dziewczę, obrzucając tkliwem spojrzeniem swego przyszłego męża.