— A jak się ów pan nazywa? — zagadnęła panna ciekawie.
— Nie wiem tego, lecz zdaje mi się, że gruba to ryba.
— Tak sądzisz?
— Tak, pani.
Tu skłoniwszy się, nędznik ku drzwiom pośpieszył.
Panna weszła do salonu przymierzania sukiem, uradował na pozyskanem niespodziewanie objaśnieniem, co do tej napuszonej indyczki, jak Łucyę zwykle nazywała.
Wyszedłszy na ulicę, mówił sobie Owidyusz:
— Ona jest, widzę, zazdrosną... nienawidzi swej koleżanki... będzie można z tego dla siebie jakąś korzyść wyciągnąć... Nic nie zaniedbujmy — oto moja dewiza.
Przystanął na trotuarze, rozmyślając, co mu teraz czynić wypada.
— Łucya przychodzi tu tylko odnieść robotę — wyszeptał — przychodzi zatem w dzień biały, a wśród dnia przedsięwziąć nic niepodobna. Trzeba mi zebrać jeszcze rozleglejsze objaśnienia... Lecz kto mi ich udzieli? Ma się rozumieć, że owa panna ze szwalni... Przez nią to znajdę sposób dojścia do celu.
I zamiast odejść, Soliveau postanowił bezzwłocznie myśl swoją w czyn wprowadzić, skutkiem czego wrócił się do domu pani Augusty, przystępując do okienka odźwiernej.
Wysłanego za posyłkami męża zastępowała żona, przyrządzając, podobnie jak odźwierna z ulicy Bourbon, śniadanie.
— Wybacz pani, lecz chcę cię prosić o małe objaśnienie — rzekł mniemany posłaniec.
— O cóż chodzi?
— Powiedz mi pani, o której godzinie robotnice pani Augusty wychodzą z pracowni?
Odźwierna uśmiechnęła się, jako kobieta znająca życie paryzkie i pojmująca, co w tem, zapytaniu się kryje.
— Pan nie dla siebie pytasz mnie o to, wszak prawda? — wyrzekła.
Owidysz głośno się roześmiał.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/460
Ta strona została przepisana.