Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/464

Ta strona została przepisana.

— Oczekuje on na mnie bezwątpienia... pragnie iść ze mną... zacząć rozmowę... Jak postąpić... chcąc się utrzymać na przynależnem stanowisku, a niezrazić nieznajomego, który tak żywo się mną interesuje?

XXVIII.

Codziennie, o kwandrans na dziesiątą, Amanda wraz z dwiema swojemi towarzyszkami, wchodziły do gabinetu, w rodzaju garderoby na ich użytek przeznaczonego, gdzie zdejmowały bogate suknie pani Augusty, przywdziewając swe własne skromne ubrania.
Amanda cierpiała wiele co wieczór, przy zmienianiu owych ubiorów. Błyskotliwe toalety dziwnie ją nęciły ku sobie; skromne nie były dla niej stosownemi, taki przynajmniej sąd wygłaszała. Skończywszy owo przebranie, spojrzała z gniewem w zwierciało i wyszła ostatnia.
Nie zatrzymując się tym razem na pogadance z odźwierną, udała się na ulicę. Tu zatrzymała się, spoglądając na prawo i lewo po trotuarze, w nadziei spotkania jakiegoś młodzieńca z gardenią w butonierce. Spostrzegła jedynie mężczyznę lat około pęćdziesiąt mieć mogącego, o szpakowatych włosach, lecz nader wytwornie ubranego.
— To nie może być ten — szepnęła — zapewne gdzieś dalej tamten oczekuje i iść szybko zaczęła.
W chwili, gdy przechodziła około owego poważnego wiekiem mężczyzny, ten ją pozdrowił ukłonem.
Amanda zatrzymała się.
— Ach! to chyba on — pomyślała — ma pańską powierzchowność, mimo nieco późnych lat wieku. Nie osłoniła mu się jednak wcale, ale szła wolniej.
Owidyusz, którego czytelnicy zapewne poznali w owym jegomości, patrzył na jej manewry z ironicznym uśmiechem.