— Idź... idź! — myślał, postępując za nią — intryguj... o ile ci się podoba... Znam ja się na tem... Odźwierna zapewne wszystko powiedziała... Wpadłaś ty już sroko w me sidła.
Amanda szła dalej, zatrzymując się przed sklepami, spoglądając ukradkiem, czy ów nieznajomy ją śledzi.
Soliveau postępował za mą w tej samej odległości.
Tak idąc jedno za drygiem, minęli ulicę de la Paix, bulwary, przedmieście Montmartre i przybyli na ulicę des Martyrs. Tu panna zatrzymała się przed wystawą bielizny.
Owidyusz obok niej przystanął.
— Radbym panno Amando pomówić z tobą... — wyszepnął.
Dziewczyna spojrzała, udając zdziwienie.
— Ależ ja nie mam zaszczytu znać pana... — odpowiedziała.
— Niepodobna pani znać wszystkich swych wielbicieli — odparł z galanteryą Soliveau — masz ich tak wielką liczbę...
Amanda zarumieniła się, wzrok jej zabłysnął zadowoleniem.
— A to uprzejmy i grzeczny człowiek, mimo, że nie jest młodym — myślała i powtórnie iść zaczęła.
Soliveau jednak tym razem, nie za nią, lecz szedł obok niej.
— Ulica des Martyrs — mówił — jest długą, wzgórzystą, a tem samem utrudzającą; racz więc pani wesprzeć się na mojem ramieniu.
— Ależ, kiedy ja nie znam pana — powtórzyła z cicha Amanda.
— Być może... lecz ja znam panią... i znam od dawna. Od dawna pałam pragnieniem poznania pani bliżej... będąc jednakże nieśmiałym, bojaźliwym, nie miałem odwagi wyznać tego pani.
— Nierozumiem o czem pan mówisz...
— Łatwo jest jednak zrozumieć.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/465
Ta strona została przepisana.