— Panu... być może... lecz dla mnie jest to zagadką...
— Dwa słowa wyjaśnią wszystko...
— Jakie?
— Kocham panią!..
— Kochasz mnie pan... — powtórzyła śmiejąc się Amanta... — Wybacz pan... lecz temu nie wierzę.
— Dla czego?
— Ponieważ to zwykła moneta jaką na wszystkie strony szafują mężczyźni dla pozyskania kobiecych względów...
— Inni mogą kłamać... lecz ja mówię prawdę.
— Zatem, jeśli pan rzeczywiście mnie kochasz, powiedz, jakie są twoje nadal zamiary.
— Najuczciwsze... honorowe, nie wątp pani o tem.
— A gdybym pana prosiła o bliższe wyjaśnienia w tym względzie?
— Najchętniej... lecz tu na ulicy rozmowa w tak poważnym przedmiocie jest niemożebną... Pani zapewne jeszcze nie obiadowałaś?
— Nie panie.
— I ja zarówno... Przyjmij więc zaproszenie do restauracyi... Pomówimy o wszystkiem przy obiedzie.
Amanda głośno się roześmiała.
— Sam na sam — zawołała — nie... panie.
— Dlaczego?
— Ponieważ to jest kompromitującem.
— Lecz nie w towarzystwie człowieka w mym wieku... mającego najuczciwsze zamiary... Przyjm pani proszę... bez wachania.
— Przyrzekasz mi opiekę ojcowską... poważne zachowanie się?..
— Przysięgam!
— Ufam więc panu... przyjmuję.
— Dzięki! Gdzież pójdziemy na obiad?
— Gdzie pan zechcesz?
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/466
Ta strona została przepisana.