Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/470

Ta strona została przepisana.

w dzień — dodała Amanda — lecz skoro w nocy iść tam wypadnie...
— Byłaś więc tam i w nocy? — pytał Soliveau.
— Tak... raz jeden...
— Sama?
— Nie, z Łucyą. Odnosiłyśmy tej pani suknię wieczorową, w którą w naszej obecności ubrać się chciała, by wiedzieć, czy się nie znajdzie coś do poprawienia. Jest ona niezmiernie kapryśną ta klientka; trudno ją zadowolnić... Trzymała nas wtedy blisko do dziesiątej godziny.
— łysiałyście wsiąść zatem panie do pociągu w Bois de Colombes?
— Tak... o północy minut sześć. Mogła była merowa zabrać nas z sobą w karetę, jadąc do Paryża, lecz tego nie uczyniła.
— Nieprzyjemnie to istotnie wracać tak późno, bezludną, opustoszałą drogą — odrzekł Soliveau — musiałyście się panie bardzo obawiać?
— Rzecz pewna, drżałyśmy obie jak w febrze.
— I pani znów będziesz wracała tak samo, odwiózłszy tą suknię? — badał Owidyusz, wskazując na pakiet leżący na przodzie powozu.
— Tego się właśnie obawiam — odpowiedziała Amanda. — Ach! jakże jest przykrem rzemiosło szwaczki!
— Cierpliwości... cierpliwości, moja turkawko, nie będziesz długo tak pracowała. Ktoś... co cię uwielbia; będzie się starał wytworzyć tobie niezadługo świetne stanowisko.
— Ktoś... co mnie uwielbia?.. — powtórzyła panna z minką naiwnej — któż taki?
— Gołąbko! czyż nie wiesz, że to ja jestem?..
Przy tych słowach fiakr się zatrzymał. Przybyli naprzeciw domu numer 9 przy ulicy Bourbon.
Amanda wysiadła z pakietem w ręku.
— Czekaj pan tu na mnie — wyrzekła — wrócę za kilka minut, poczem zniknęła w bramie domu.