— Do Garenne des Colombes, przy drodze do Paryża, pod numer 41.
— Tak, jest to właśnie ta sama droga, ale następnie będziesz musiała skręcić na bok i pójść drożyną, wiodącą na lewo, tym sposobem o wiele sobie wędrówkę ukrócisz.
— Dziękuję ci, drogie dziecię... pójdę drożyną, o której mówisz, ponieważ prędko chcę przybyć.
— Do kogóż idziesz, matko Elizo?
— Do pani Lebel, matki mojej pryncypałowej.
— Jakże jej zdrowie?
— Wciąż jednakowo... nie lepiej. Pragnie ona zobaczyć się z matką. Pogniewały się z sobą skutkiem interesów, i odtąd nie bywają u siebie. Pani Lebret nie śmie prosić męża, aby do jej matki napisał i ztąd posyła mnie do niej z poleceniem, ażeby zechciała zapomnieć dawnych, poróżnień i przyszła uścisnąć swą córkę ciężko chorą.
— Szkoda, że tak spieszyć się muszę — wyrzecze Łucya — gdyż zaczekałabym tu na ciebie matko Elizo... Lecz niepodobna! Mam wykończyć na jutro suknię balową i przynieść ją do Garenne o dziewiątej wieczorem... Rzecz nieprzyjemna chodzić o tak późnej godzinie, ale cóż robić?..
— Uściskaj mnie, me dziecię i wracaj do swojej roboty... Ja idę spełnić zlecenie.
Tu obie kobiety ucałowały się wzajem. Lucya pobiegła ku stacyi, ale opóźniwszy się, musiała czekać na drugi pociąg, wychodzący do Paryża o czwartej po południu. O wpół do piątej była już w mieście, nie powróciła jednak do siebie, ale kazała się zawieźć na ulicę Ratuszową. Wbiegła z pośpiechem na trzecie piętro jednego z domów tam położonych i zadzwoniła do drzwi, nad któremi na mosiężnej tabliczce widniał napis:
Otworzyła jej młoda, dwudziestopięcioletnia może kobieta.