— Ach! Łucya! — zawołała radośnie. — Cóż cię tu do mnie sprowadza?
— Przedewszystkiem powiedz mi droga Antosiu — mówiło dziewczę — czy masz dużo roboty w tej chwili?
— Wypadałoby odrzec, że tak. Wyznam ci jednak prawdę, że nic pilnego nie mam obecnie.
— Zatem zechcesz mi może dopomódz?
— Najchętniej.
— Chodzi tu o wykończenie sukni balowej na jutro, na godzinę dziewiątą wieczorem — mówiła Łucya dalej.
— Rozporządzaj mną według woli.
— Lecz będziesz musiała u mnie nocować...
— Czyż to po raz pierwszy?
— Zjemy razem obiad. Ugotuję mocnej kawy, ażebyśmy nad robotą nie zasnęły. No, bierz kapelusz i jedzmy, flaki czeka na dole.
We dwie minuty później dziewczęta jechały w kierunku ulicy de Bourbon.
Matka Eliza, rozłączywszy się z Łucyą na drodze, wiodącej do Bois-Colombes, przyśpieszyła kroku, by wynagrodzić czas, stracony na pogadance z dziewczęciem. Idąc drogą, obrzuconą płotem cierniowym, szukała spojrzeniem ścieżki, przez Łucyę wskazanej, jaka miała ją zaprowadzić do celu podróży. Przybywszy do kępy drzew, gdzie na kilka chwil przed tem spoczywał Owidyusz, udając śpiącego, ujrzała wreszcie dróżkę, spostrzegłszy zarazem idącego przed sobą w oddaleniu mężczyznę, z walizką w ręku.
— Bezwątpienia to ta ścieżyna być musi — rzekła, zwracając się na nią i w kilka chwil spostrzegła w pobliżu gościniec, wiodący do Paryża.