— To tu... — wyszepnął, szukając ręką zamku w ciemności.
To mówiąc otworzył drzwi.
— Oto klucz... — rzekł do Owidyusza. — Trzymaj się prawej strony, za kilka minut będziesz na drodze do Garenne des Colombes.
Soliveau, wziąwszy klucz, wybiegł jak zając, znikając pośród ciemności.
Zdała zegar wieżowy w Courbovoie wydzwonił ósmą.
W owej to chwili jednocześnie Łucya dojeżdżała do stacyi Saint-Lazare.
Z zawiniątkiem w ręku, zawierającem suknię balową, kupiła bilet do wagonu pierwszej klasy, by się umieścić wygodnie. W przedziale tym znalazła się sama.
Wysiadłszy wkrótce w Bois-Colombes, udała się drogą, jaką szła dnia poprzedniego. Kilka osób, powracających z Paryża szło z razu wraz z nią przez znaczną część drogi.
Łucya biegła z pośpiechem; nie było jeszcze tak późno, aby się mogła obawiać. Znalazłszy się jednak samą na równinie, rzuciła w około siebie spojrzenie, „W którem znać było początek rodzącej się trwogi.
Słychać było zdała turkot powozów, jadących gościńcem, glosy rozmawiających ludzi, po drugiej stronie drogi żelaznej. Dziewczyna nie czuła się być jeszcze zupełnie osamotnioną.
Zanim dosięgnęła kępy drzew, zarosłej krzakami, gdzie w przeddzień widziała śpiącego mężczyznę, przyszedł tam Owidyusz. Dosłyszał lekki krok Łucyi, a jednocześnie i odgłos kroków jakiejś drugiej osoby, idącej tą samą drogą, ale z przeciwnej strony. Mimo osłaniających go dostatecznie ciemności, nędznik ten ukrył się po za drzewa.
Łucya minęła się z nieznajomym przechodniem w milczeniu.
Poznał ją Owidyusz mimo ciemności, po białem zawiniątku jakie niosła w ręku.
Kroki obojga idących oddalać się zaczęły.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/505
Ta strona została przepisana.