— Mam czas do zaczekania — wyszepnął nędznik — należy wybrać najdogodniejsze miejsce.
I wsunąwszy się pod gałęzie, usiadł w zaroślach, tuż przy drożynie, zapalił fajkę i z wytężonym wzrokiem i słuchem, czekał w milczeniu.
Łucya przybyła szczęśliwie do celu swojej wędrówki.
W domu merowej zamęt panował nie do opisania. Biegała służba wzywana, łajana przez pana i panią, nie wiedząc kogo słuchać i do kogo z nich spieszyć pierwej.
Pokojówka oznajmiła przybycie szwaczki.
— Nareszcie... przecie... — wyrzekła pani merowa, zniecierpliwiona wyczekiwaniem, i wydała rozkaz wprowadzenia dziewczyny.
— Suknia skończona? — pytała.
— Tak pani.
— I dobrze wygląda?
— Wspaniale.
— Oczekuję na przybycie fryzyera — mówiła dalej merowa. — Przymierzę suknię, skoro mnie uczesze.
Łucya była na wszelkie kaprysy naprzód przygotowaną.
— Jak pani zechcesz — odpowiedziała.
Przyszedł fryzyer nareszcie. Ze trzy kwandranse trwało ubieranie głowy, z którego pani merowa nie była zadowoloną. Zbliżyła się kolej na Łucyę. Wyjąwszy suknię z kartonu, w jaki delikatnie była opiętą, właścicielka rozłożyła ją na krześle, rozpatrując się w szczegółach, poczem poleciła szwaczce aby ją w nią przybrała.
Suknia wykończona w tak krótkim czasie, była prawdziwem arcydziełem, doskonale przytem leżała, wypadło jednak dopełnić małe poprawki w staniku. Mimo zadziwiającej wprawy młodej szwaczki, robota ta zabrała ze dwadzieścia minut czasu. Następnie trzeba było ułożyć na niej girlandy ze świeżych kwiatów, co spiesznie wykonać się nie dało. Łucya
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/506
Ta strona została przepisana.