— Dobranoc pani — odpowiedziała Łucya wychodząc.
Pozostawało jej czterdzieści minut czasu dla dojścia na stacyę, to znaczy więcej, niż jej potrzeba było. Mimo to szła żwawo, nie chąc opóźniać się pośród wsi w nocnej porze. Niezwykła trwoga ją ogarniała na widok ciemności, otaczających ją wokoło. Przyśpieszywszy kroku, biegła szybko wzdłuż cierniowego płotu, odgradzającego ścieżynkę od linii drogi żelaznej.
Owidyusz dosłyszał lekki, przyśpieszony chód młodej szwaczki. Dobywszy nóż z kieszeni, zrzucił z ostrza owijający go papier i stanął w takiej pozycyi, by módz się rzucić jak tygrys odrazu na swoją zdobycz.
— To ona... — rzekł, nasłuchując.
Łucya zbliżała się szybko. Mimo ciemności, poznał ją Owidyusz. Niosła, jak pierwej, na ręku kawał białego kartonu pani Augusty. Upłynęło parę minut. Dziewczę zbliżało się ku miejscu, gdzie na nią czatował morderca. Skoczywszy nagle, jak dziki jaguar, z nożem w podniesionem ręku, zanim dziewczę spostrzedz zdołało grożące mu niebezpieczeństwo, uderzył w nią nagle. Łucya upadła wydając okrzyk przerażenia. Morderca pochylił się nad nią, a podniósłszy rękę w górę, zadał jej powtórny cios w piersi. Ostrze noża jednakże, napotkawszy metalową zaporę w gorsecie dziewczyny, pękło zamiast wejść w jej piersi.
— Mniejsza z tem... — mruknął zabójca — zrobiłem co należało.
Dostrzegłszy zegarek z łańcuszkiem na staniku Łucyi zerwał go i zabrał, poczem przeszukawszy kieszenie jej sukni wyciągnął znajdujący się tam pugilaresik.
— Tym sposobem — mruknął — sprawa pójdzie na rachunek złodziei.