— Opowiedzże nam pani, co widziałaś... słyszałaś?.. — pytał dalej.
Joanna powtórzyła w krótkości to wszystko, o czem już wiedzą czytelnicy.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, powodem zbrodni była kradzież — wyrzekł komisarz. — Człowiek, któregoś pani dostrzegła uciekającego w nocy przez pole, był niewątpliwie zabójcą. W obecnej porze niemożliwem nam jest śledzić go. Od jutra rozpoczniemy poszukiwania. Ów nędznik należy z pewnością do bandy łotrów, jaka od miesiąca operuje po wsiach nocami; mam nadzieję, że on wymknąć nam się nie zdoła.
— Jakiż twój wyrok doktorze, co do ranionej? — zapytał.
— Rana, pomimo, że jest ciężką — rzekł lekarz — zdaje mi się, iż nie jest śmiertelną.
— Oby Bóg wysłuchał słów pańskich! — zawołała z płaczem Joanna.
— Fiszbiny gorsetu, odbiły cios, ocalając życie dziewczęcia — rzekł doktór. — Mam nadzieję, iż ostrze narzędzia w głąb płuc przeniknąć nie zdołało.
— A toż co? — zawołał komisarz, dojrzawszy przy świetle latarni połyskujący na ziemi jakiś metalowy przedmiot, który podniósł.
— Otóż połowa złamanego noża — rzekł doktór — jakiego użył morderca. To ostrze, niosąc powtórny cios, napotkało bryklę stalową w gorsecie, oto tu... patrz pan... i o nią się złamało.
— Opatrzność czuwała nad biedną! — szepnęła matka Eliza.
— Niepodobna nam teraz rozpoczynać śledztwa... Cóż zrobimy doktorze? — pytał komisarz dalej.
— Trzeba przenieść to dziewczę na noszach z najwyższem staraniem.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/518
Ta strona została przepisana.