Owidyusz Soliveau w mgnieniu oka przebiegł drogę, wiodącą do Paryża i z całą szybkością wpadł do Courbevoie, gdzie Harmant nań oczekiwał.
Przybywszy do bocznych drzwi fabryki, znalazł je otwartemi.
Garaud rozgorączkowany i drżący, oczekiwał go w progu, zapytując ledwie dosłyszanym głosem.
— I cóż?
— Spełnione — odparł Soliveau. — Trzeba nam wracać do Paryża... Lucyan Labroue jest teraz wdowcem z lewej ręki. Pozostaje mu tylko zaślubić twą córkę w obec mera.
Zamknąwszy drzwi, udali się obaj do gabinetu, a jednocześnie turkot powozu dał się słyszeć na zewnątrz.
— Co to jest? — zawołał wytężając słuch Owidyusz.
— Mój powóz zajeżdża, według wydanych rozkazów.
Soliveau pośpieszył z przebraniem, a włożywszy zdjęty z siebie ubiór w walizę, wsunął do kieszeni zegarek i pugilaresik, Łucyi skradziony.
— Jestem gotów... — rzekł, biorąc w rękę walizkę.
— Więc jedźmy.
Garaud zgasiwszy światła, wyszedł przez bramę z Owidyuszem.
Powóz oczekiwał w ulicy. Wsiedli weń oba.
— Gdzie chcesz, abym cię zawiózł? — pytał przemysłowiec.
— Na bulwary w Batignolles, ztamtąd będę miał blisko do siebie.
— Na bulwar Batignolles... — zawołał Harmant na woźnicę.
Konie szybko pomknęły, nie zatrzymawszy się, aż w miejscu wskazanem, gdzie obaj złoczyńcy się rozłączyli.
Garaud powrócił do pałacu.
— Marya ocalona nareszcie!.. — myślał — jej rywalka już nie istnieje. Niezadługo u stóp mej córki ujrzę Lucyana Labroue.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/520
Ta strona została przepisana.