tujących w okolicach Paryża. Morderstwo nie było dlań celem, ale sposobem. Zabijał dla rabunku.
— A!... okradziono więc panią?
— Tak, panie, skradziono mi zegarek z łańcuszkiem i pugilaresik.
Od chwili ukazania się Lucyi w mieszkaniu, Garaud wpatrywał się w nią z wzrastającem zaciekawieniem. Śledził bacznie jej rysy twarzy, wyraz spojrzenia, wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu.
— To dziwne... — myślał — zdaje mi się, jak gdybym widział kiedyś tę twarz, słyszał ów dźwięk głosu...
Nagle światło zabłysło w jego pamięci.
— Wiem!... myślał dalej — jest to żyjący obraz Joanny Fortier, gdy była młodą.
Jakób Garaud nie mylił się bynajmniej. Ktokolwiek widział Joannę przed dwudziestu laty i obecnie Lucyę zobaczył, zmuszonym był przyznać dziwne podobieństwo, zachodzące pomiędzy tymi dwoma kobietami, a tak łatwe do wyśnienia!
Jakób Garaud, stwierdzając wspomnione podobieństwo, przypomniał sobie, że w epoce wznieconego pożaru w Alfortville Joanna oddała swą córkę mamce na wykarmienie w Joigny; przypomniał zarazem, iż Marya mu powiedziała, że Łucya wychowaną została w przytułku dla opuszczonych dzieci. Myśl błyskawiczna przebiegła mu umysł.
— A gdyby to była ona? — zapytywał sam siebie.
Dziewczę, złamane znużeniem, szukało wzrokiem jakiego sprzętu, o który wesprzećby się mogło na chwilę. Spostrzegłszy to Harmant, podał jej krzesło.
— Pani jesteś osłabioną — rzekł — spocznij proszę.
Maryę uraziła boleśnie owa ojcowska uprzejmość.