Mocno zaciekawiony, a zarazem i niespokojny, napełniwszy swą wypróżnioną portmonetkę pieniędzmi, kazał się zawieźć do fabryki w Courbevoie. Stosownie do wydanego polecenia, został natychmiast wpuszczonym do gabinetu przemysłowca. Harmant z ponurym wyrazem twarzy siedział w zadumie.
— Jakaż żałobna fizyognomia — rzekł, wchodząc Soliveau. — Dowiedziałżeś się o śmierci którego ze swych przyjaciół?
— Nie o śmierć tu chodzi... — odparł głucho milioner.
— O cóż więc tedy?
— Skutkiem twej nieudolności, zostaliśmy wtrąceni w kłopot niesłychany.
— Mówiłem ci już, że nie mam zdolności do rozwiązywania zagadek. Mów jasno...
— Lucya żyje... — rzekł Garaud.
— Co? ona żyje?! — powtórzył Owidyusz, bledniejąc.
— Tak!
— To niepodobna... Mam silną rękę... Ostrze noża przebiło jej serce... Mylisz się, upewniam...
— Ja ją widziałem.
— Ty... widziałeś Łucyę żyjącą?
— Widziałem i rozmawiałem z nią nawet.
— Gdzie?
— U siebie, przy ulicy Murillo. Twój nóż osunął się po prętach gorsetu, zadając tylko ranę, z której już wyleczoną została tak dalece, iż się zajmuje swą pracą. Bardziej, niż kiedy, ta dziewczyna niweczy wszystkie me plany.
— Do miliona piorunów! — krzyknął Soliveau, zaciskając pięści — oto korzyść z wystawiania się na niebezpieczeństwo, widziała mnie bezwątpienia i poznać może!...
— Bądź spokojnym. Noc była zbyt ciemna, przestrach ją obezwładnił. Nie była w stanie złożyć policyi żadnego zeznania o człowieku, który w nią uderzył. Zbrodnię przypisano włóczęgom, krążącym wokoło Paryża.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/544
Ta strona została przepisana.