wet jej nazwiska... to sęk! Wszak w takiej małej mieścinie, wszyscy się znają... Chociaż dwadzieścia jeden lat odtąd minęło, trafię być może na ślady córki Joanny Fortier.
Owidyusz będąc Burgundczykiem wiedział, że i w Burgundyi mieszkały kobiety trudniące się przyjmowaniem dzieci na garnuszek, karmiąc je bądź to koziem mlekiem, bądź smoczkiem.
Kazawszy sobie podać adres jednej z takich kobiet, mieszkającej na końcu miasta, udał się do niej.
Pani Noiret, tak nazywała się karmicielka, była w polu gdy Soliveau przyszedł do niej.
W izbie piszczało z pół tuzina niemowląt, pozostawionych pod nadzorem czternastoletniej dziewczyny.
Owidyusz zmuszonym był czekać blisko godzinę na przybycie wychowawczyni.
Wszedłszy do izby, zmierzyła podejrzliwym wzrokiem nieznajomego.
— Co pan chcesz? — spytała.
— Radbym z panią pomówić — odrzekł Soliveau.
— Jeżeli pan zamierzasz proponować mi przyjęcie dziecka, nie trudź się daremnie, mam tego dosyć...
— Nie chodzi tu bynajmniej o przyjęcie dziecka, lecz o udzielenie mi kilku objaśnień.
— Jest to godzina, gdzie trzeba pójść krowy wydoić. Nie mam czasu — odpowiedziała.
Z powyższej rozmowy widzimy, że pani Noiret, wieśniaczka czterdziestoletnia, nie była wcale uprzejmą.
Owidyusz postanowił ją ułagodzić.
— Wynagrodzę panią rzekł za czas stracony.
— Pańskie wznagrodzenie krów mi nie wydoi... — krzyknęła opryskliwie — muszę pójść sama to zrobić.
— Lecz któż pani zabrania doić krowy? — zaczął Soliveau łagodnie — będziesz mogła odbywając tę czynność, rozmawiać zemną jednocześnie.
— Alboż pan zechcesz pójść do obory?
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/554
Ta strona została przepisana.