— Najchętniej.
— A jeśli tak... to idźmy.
I matka Noiret wziąwszy blaszankę, miskę pełną wody i mały stołeczek drewniany, minęła podwórze, gdzie nogi grzęzły jej w gnoju, a wszedłszy do obory usiadła pod piękną krową z wymionami pełnemi mleka i doić takową zaczęła.
— No! a teraz mów pan — poczęła, zwracając się do Owidyusza — czego żądasz?
— Powiedz mi pani, jak dawno zamieszkujesz w Joigny?
— Dwadzieścia siedem lat... Obecnie liczę rok czterdziesty pierwszy. Miałam, lat czternaście, gdy moi rodzice dom ten kupili, który teraz jest moją własnością.
— A od jak dawna trudnisz się pani wykarmianiem dzieci?
— Moja matka zajmowała się tem niegdyś... Ja jej dopomagałam... a gdy umarła, trudnię się tem dalej.
— Znasz więc zapewne wszystkie karmicielki w Joigny i okolicach.
— Wszystkie... co do jednej! Skoro nadejdzie pora szczepienia ospy dzieciom, spotykamy się u doktora, rozmawiamy z sobą...
— Znasz więc historyę niejednego dziecka, które gdy rodzice zań płacić przestali, odesłanem zostało...
— Ba! to bardzo często się zdarza, szczególniej w obecnych czasach, gdzie bywa są bardziej oszukiwaną niż kiedy.
— Czy nie wspominano pani o niejakiej Joannie Fortier?
— Matka Noiret poczęła szukać w pamięci.
— Joanna Fortier... Joanna Fortier... — powtarzała. — Któż ona była?
— Była wdową.