— Nie masz pan prawa ubliżać mu!... — zawołał Owidyusz — zostałeś zapłaconym! — Pamiętaj nadal, ostrzegam, powstrzymywać swój język, bo gdybyś się poważył kiedykolwiekbądź wspomnieć o tej sprawie, jaka z chwilą zapłacenia istnieć przestała, z rodziną Duchemin’ôw będziesz miał wtedy do czynienia.
— Zachowaj pan swoje przestrogi dla siebie — zawołał kupiec z uniesieniem — jestem w tym wieku, gdzie wiem, jak postępować należy. Żegnam!
Tu zatrząsnął z gniewem drzwi biura za wychodzącymi.
— Panie, ty jesteś mym zbawcą! — rzekł Duchemin do Owidyusza z wybuchem wdzięczności.
— Tak, w rzeczy samej... — odparł Soliveau — hultaja tego gniewa to, żem ci przyszedł z pomocą. Chciał cię zgubić wyraźnie.
— Czemże się zdołam wywdzięczyć panu za wyświadczoną mi tak wielką przysługę?
— Opowiem ci wszystko za chwilę. A teraz idźmy na obiad, nie myśląc o tem, co zaszło. Popsułoby to nam apetyt.
Przybywszy do hotelu pod Łabędzim, siedli naprzeciw siebie w małym saloniku, gdzie Owidyusz kazał położyć nakrycia. Uszczęśliwiony wydobyciem się z tak przykrego położenia, Duchemin widział wszystko przed sobą w różowych barwach.
— Zdaje mi się — zaczął po chwili Soliveau — iż pan musisz mieć jeszcze jakie drobne długi w Joigny...
— Lecz...
— No, no... nic nie kryj przedemną... Wiesz dobrze, że jestem twym przyjacielem...
— Czyliżbym mógł wątpić o tem wobec dowodu, jaki mi pan dałeś przed chwilą?
— Odpowiedz więc szczerze... masz długi?
— Tak, panie.
— Ileż one wynoszą?
— Blisko do dwóch tysięcy franków.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/564
Ta strona została przepisana.