— Do pioruna! toś się urządził...
— Ach, panie! to ta nikczemna kobieta...
— Rzecz jasna... wiem o tem... Z czegóż je myślisz zapłacić?
— Wierzyciele czekać przyrzekli...
— Lecz im się naprzykrzy to kiedyś nareszcie. Poczną cię gnębić, jak ów Petitjean.
— Będę spłacał częściowo, ratami.
— Nie mów głupstw daremnie! Wiesz dobrze, tak jak i ja, że nie będziesz miał z czego zapłacić. Ja cię uwolnię od tych pijawek, lecz wzamian żądać będę od ciebie pewnej małej przysługi.
— Rozkazuj pan! Najgorętszem mojem życzeniem jest módz ci okazać mą wdzięczność.
— Od ciebie zależeć będzie, byś to uczynił.
— W jaki sposób?
— Zaraz ci to wyjaśnię.
— Posłuchaj mnie, panie Duchemin — zaczął Soliveau z powagą.
— Przed laty dwudziestu pokochałem zamężną kobietę, która mi była wzajemną. W nieobecności jej męża, który udał się w podróż daleką, trwającą rok cały, przyszło na świat dziecię. Umieściliśmy je oboje u jednej z mamek w Joigny, poczem wypadło mi na długo opuścić Francyę. Skonom powrócił, nie zdołałem już odnaleźć mej dawnej kochanki. Niemowlę, oddane przez nią wieśniaczce, nazwiskiem Eremy, jak mnie objaśniono, zostało przez tęż kobietę złożonem do przytułku dla opuszczonych dzieci. Otóż pragnąłbym odnaleźć mą córkę, w czem musisz mi dopomódz.
— Z całego serca — odparł Duchemin. — Cóż więc mam czynić?