klucz od biura u odźwiernej, zażądał klucza od archiwum, objaśniając dla upozorowania, iż miał tam szukać potrzebnych dla siebie papierów. Archiwum merostwa mieściło się w małej stancyjce na facyacie. Ściany wokoło zawieszone były półkami, na których leżały księgi rejestrowe, paki zapylonych akt i różnego rodzaju papiery.
Na stole, stojącym w pośrodku, pokrytym czarnemi plamami, leżały arkusze bibuły, a pośrodku znajdował się kałamarz ze zgęstniałym atramentem i kilka piór popsutych.
Jako urzędnik merostwa, Duchemin znał doskonale podział ksiąg i akt, które niejednokrotnie porządkował.
Rozpoczął poszukiwania od przeglądu napisów na grzbietach rejestrów, na półkach stojących. Rejestra te nosiły na okładkach napisy: Szpitale, Przytulią, Infirmerye.
Duchemin, pochyliwszy się, przeglądał następnie tomy, noszące napisy: Mamki, Opuszczone dzieci.
— Otóż, co mi trzeba... — wyszeptał.
Zbiór ten składał się z dwunastu ksiąg rejestrowych. Zpośród tych tomów wybrał jeden, na którym przyklejona kartka nad tytułem oznajmiała o zawartych w tej księdze latach: 1861—1866-go.
— To musi się tu znajdować — powtórzył. — Jeżeli on mnie dobrze objaśnił, wprędce odnajdę.
Położywszy księgę na stole, otworzył ją i zaczai z całą uwagą przepatrywać kartę po karcie. Rok 1861 w niczem go nie powiadomił. Przeszedł do następnego.
— Jeśli się nie mylę, tom znalazł, czego szukam — rzekł, spoglądając na arkusz papieru, oddzielnie przypięty szpilką do następnej karty rejestru.
I przebiegając oczyma, czytał półgłosem: