Imię dziecka: Lucya.
Nazwisko mamki: Małgorzata Frémy.“
Tu następował podpis Małgorzaty Frémy, podpis mera i pieczęć urzędu, nadające pomienionemu dokumentowi cechę niezaprzeczonej autentyczności.
Owidyusz, rozpłomieniony radością, którą pozornym spokojem pokryć usiłował, złożywszy papier, schował go do kieszeni.
— Dziękuję ci — rzekł — mój dobry przyjacielu. — Poczem rozpoczęli śniadanie, które właśnie wniesiono.
Gdy odszedł posługujący, Soliveau dobył z pugilaresu pieniądze.
— Oto — rzekł — dwa tysiące franków na spłacenie pańskich długów, wszak one tyle wynoszą?
— Tak, panie... — odparł Duchemin.
— Bierz więc pan. Jesteśmy skwitowani — dodał, podając bilety bankowe urzędnikowi.
— Lecz, panie! — zawołał tenże z uniesieniem radości — racz mi powiedzieć swoje nazwisko... Niech wiem przynajmniej, komu jestem winien mą wdzięczność.
— Baron Arnold de Reiss — odrzekł uśmiechając się Soliveau.
— Ach! tego nazwiska nigdy nie zapomnę!
— Nic tak wielkiego... Wyświadczyłem panu przysługę... pan mi ją oddałeś nawzajem. Powtarzam, skwitowani jesteśmy.
Kilka sekund upłynęło w milczeniu. Młody urzędnik trzymał bilety bankowe, obracając je w ręku, na jego obliczu znać było zakłopotanie.
— Pan, widzę, masz mi coś jeszcze do powiedzenia? — zagadnął Owidyusz.