— Jaką Łucyę?
— Tę robotnicę, do której jeździłam wraz z tobą dwa razy na ulicę Bourbon, a o której wiesz, że zniknęła.
— Jakże? odnaleziono ją nareszcie?
— Ach! to straszna historya... szczęściem, że ja jej uniknęłam.
— Ty? w jaki sposób?
— Nie towarzysząc jej do Garenne de Colombes przy odnoszeniu tej sukni balowej.
— No... no... cóż się więc stało? — pytał Owidyusz najnaturalniej.
— Ach! to cały dramat, mój drogi, dramat, jaki przedstawićby można w teatrze Ambigu... Łucya omal, że nie została zamordowaną...
— Wielkie nieba!... ach! biedna dziewczyna! — zawołał ze wzruszeniem — omal nie zamordowana!...
— Otrzymała uderzenie nożem w piersi — mówiła dalej Amanda — cios chybił, dzięki fiszbinom gorsetu.
— Szczęśliwy traf ocalił ją w rzeczy samej — mówił Owidyusz. — Zabójca został schwytanym?
— Nie...
— Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno — winszuję prefektowi Sekwany i jego agentom.
— To nie dowód — odrzekła Amanda — schwytanym jeszcze być może.
— Tak sądzisz?
— Tak... i wierzę w to niezachwianie. Zrazu policzono tę zbrodnię na karb zarogatkowych włóczęgów...
— A teraz?
— Urzędnicy policyi innego są przekonania!
Owidyusz zadrżał.