Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/596

Ta strona została przepisana.

Amanda zrozumiała, iż nie było sposobu wyślizgnięcia się z rąk owego pseudo-barona, oraz, że należało losowi stawić czoło odważnie.
— Jakim sposobem jednak dowiedziałeś się o tem co zaszło w Joigny?
— Traf mi posłużył. O to powiedziano mi bez najmniejszego starania z mej strony, upewniam.
— Tak nie starałeś się o to, jak morderca Łucyi nie starał się o nóż kupiony w sklepie, przy ulicy Bourbon, jakim w nią uderzył... — odpowiedziała dziewczyna, patrząc śmiało w oczy Owidyuszowi.
Drgnął na te słowa, opanowany chęcią uduszenia mówiącej, powściągnął się jednak.
— Niezręczne porównanie... — odrzekł z przybranym spokojem — przypuśćmy jednak, że ów morderca Łucyi popełnił nieroztropność, z której korzystać mogą, ażeby go poszukiwać, będzie on się miał teraz na ostrożności i znajdzie sposób do odparcia ciosu jakiby mu chciano wymierzyć. Lecz dosyć o tym przedmiocie. Zostaniemy na przyszłość przyjaciółmi... nieprawdaż? Dobrymi, szczerymi przyjaciółmi, a wszystko pójdzie dobrze. Pozwolisz podać sobie czarną kawę?
— Owszem... proszę o nią... — odpowiedziała.
Przy kawie, rozmowa ciągnęła się dalej, magazynierka jednak pani Augusty, nie zdołała odzyskać wesołości.
— Możebyś poszła do teatru? — pytał Soliveau, gdy wychodzili z restauracyi.
— Nie... wolę pozostać u siebie w domu, czuje się być mocno znużoną.
— Tem lepiej — odrzekł — bo i ja uczuwam jakieś znużenie, odwiozę cię i wrócę również do siebie.
— Ale... nie powiedziałeś mi nigdy, gdzie mieszkasz?.. — pytała — niewiem twojego adresu...
— Na co się tobie przydać to może?
— Gdyby mi wypadło napisać kiedyś do ciebie...