Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/625

Ta strona została przepisana.

— Tak, pani.
— Bez majątku, bez innych źródeł dochodu, prócz tych, jakie ci daje twa praca?
— Tak, w rzeczy samej... lecz mimo to, jestem szczęśliwą.
— Szczęśliwą? — powtórzyła Marya z szyderczym uśmiechem, pozwól powiedzieć, iż nie wierzę temu.
— Zapewniam panią...
— Och! nie zaprzeczaj daremnie... Nie zmienisz moich przekonań w tym względzie.
Łucya chciała coś odpowiedzieć.
— Pozwól, że ci wyjaśnię cel mego przybycia — przerwała córka Jakóba Garaud. — Jestem bogatą... bardzo bogatą... pragnę zapewnić twą przyszłość.
Narzeczona Lucyana Labroue zdawała się coraz mniej rozumieć, o co chodzi.
— Zapewnić mą przyszłość? — powtórzyła zcicha.
— Tak.
— W jaki sposób?
— Najprostszy w świecie... Ofiaruję ci kapitał trzystu tysięcy franków.
Łucya spojrzała na mówiącą z osłupieniem. — Czyżby ona zmysły postradała? — pomyślała sobie.
— Słyszałaś, co powiedziałam? — mówiła panna Harmant.
— Słyszałam, lecz nie rozumiem, nie pojmuję tego...
— Nie rozumiesz, zkąd i dlaczego ofiaruję ci taki majątek?
— Tak... nie rozumiem.
— I sądzisz, iż mówiąc to, nie jestem, być może, w pełni przytomności.
Łucya, widząc, iż odgadnięto jej myśli, zarumieniwszy się, milczała.
— Otóż mylisz się w twem przypuszczeniu — mówiła Marya dalej. — Posiadam w obecnej chwili zupełną przytomność umysłu, wiedz jednak o tem, iż tu nie o wspaniałomyślność