sny złote... zdruzgotana przyszłość... a z nią wszystko, wszystko! I z głową pochyloną ku piersiom, nie usiłował nawet walczyć przeciw ciężko przygnębiającej go boleści.
Przybywszy do Paryża, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć na ulicę Bourbon. Wysiadając, spojrzał na okna mieszkania ukochanej; oba były szczelnie zamknięte. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce skoro się znalazł w tym domu, gdzie spotkał Łucyę raz pierwszy, gdzie ją ukochał i tyle chwil błogich przemarzył. Rzęsiste Izy z oczów mu płynęły. Otarłszy je gorączkowo, wszedł w bramę.
Odźwierna stała w okienku swojej stancyjki.
— Ach! to pan, panie Lucyanie! — zawołała. — Źle pan jednak trafiłeś...
— Dlaczego?
— Panna Łucya tylko co wyszła, by odnieść robotę do szwalni.
— A nie wiesz pani, jak rychło powróci?
— Nie wiem.
— Matka Eliza jest w domu, u siebie?
— Nie ma jej, panie... dziś rano wcale nie przybyła; zdaje się, iż ma jakieś ważne zajęcie w piekarni.
— Zatem odchodzę.
— Możebyś pan zaczekał u mnie, w stancyjce?
— Nie mogę... ponieważ bardzo się śpieszę.
— Cóż więc mani pannie Łucyi powiedzieć?
— Tyle tylko, żem był... nic więcej. — To mówiąc, odszedł.
— Jak on dziwnie wygląda... — mówiła odźwierna, patrząc za Lucyanem. Przedtem był tak uprzejmym, wesołym... Ha! tak to zwykle bywa... słyszałam, że jest na drodze robienia majątku, bogactwo omamia i zmienia człowieka...
Lucyan wsiadł do powozu, polecając woźnicy jechać do piekarni na ulicę Delfinatu. Spotkał tam w progu Joannę. Ukończywszy zwykłą swą pracę, właśnie wychodzić miała. Spostrzegłszy przybyłego, roznosicielka chleba, jak gdyby zdjęta przeczuciem nieszczęścia, zadrżała.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/636
Ta strona została przepisana.