— Ona więc jest moją córką... moją córką!... — myślała, przebiegając papier oczyma. — Nie zawiodło mnie przeczucie... Otóż dlaczego ją tak kochałam, a jednak nie mogę nic wyjawić... nic... nic uczynić! Milczeć jestem zmuszoną... nie mam sposobu do jej ocalenia!
— Przekonałaś się więc nareszcie, matko Elizo? — pytał Lucyan. — Dowód wiarogodny, któremu zaprzeczyć niepodobna.
— Tak... to prawda... — szepnęła zcicha Joanna, przygnębiona jednocześnie bólem i radością. — Łucya jest córką Joanny Fortier, tej nieszczęśliwej skazanej, lecz jeżeli jej matka spełniła zbrodnię, czyliż ona ma być za to odpowiedzialną? czyliż ma za błąd cudzy zostać ukaraną?... być okrytą niezasłużoną hańbą? Ach!... o ileż szlachetniej byłoby podać rękę temu nieszczęsnemu dziewczęciu, o tyle straszno opuścić ją wśród tak okropnych okoliczności!
— Podać jej rękę... — powtórzył Lucyan. — Bóg świadkiem, że pragnąłbym to uczynić, lecz niepodobna!
— Dlaczego? — pytała gorączkowo Joanna.
— Jej matka zabiła mojego ojca! Sądzę, iż pani to pojmujesz?
— Rozumiem... tak... to straszne, jeśli jest prawdą... Ale czy rzeczywiście jest prawdą? Pan sam mówiłeś po kilka razy, że wierzysz w niewinność tej nieszczęśliwej...
— Wierzyłem i dotąd wierzę...
— A więc?
— Powątpiewanie nie jest pewnikiem, ani moje przekonanie dowodem. Gdybym zobaczył Joanę Fortier, powiedziałbym jej: „Sprawiedliwość ludzka nieomylną nie jest, błądzi ona wiele razy. Zostałaś skazaną, a mimo to winną może nie jesteś... Złóż mi dowody uniewinnienia, bądź dla mnie prze-