nie ukaże się więcej... z razu będzie niespokojną... będzie cierpiała, ależ ja będę się ją starała pocieszyć! Nie umrze z miłości, gdym ja nie umarła ze wstydu i hańby!
Fiakr zatrzymał się przed domem, przy ulicy de Bourbon.
Joanna zapłaciwszy woźnicy, szybko weszła w bramę.
Pragnęła co rychlej uścisnąć swą córkę.
Odźwierna zastąpiła jej drogę.
— Matko Elizo! — wołała — pan Lucyan Labroue, nasz dawny lokator był tutaj.
— Tak?.. — odrzekła roznosicielka, udając zdziwienie.
— Nie widziałaś się z nim pani w piekarni? On tam miał jechać...
— Nie; wcale go nie widziałam. Widać, iż nie było nic tak ważnego, skoro nie przybył.
— Rozmawiając ze mną, miał tak dziwną minę...
— Był mocno zajętym... wiele pracuje. Panna Łucya jest w domu u siebie?
— Wróciła już cd dawna.
— Idę więc do niej.
Joanna szybko przebiegła schody. Dosięgnąwszy ostatniego piętra, zatrzymała się przy drzwiach mieszkania młodej szwaczki, złamana strasznem wzruszeniem. Jej córka tam była!.. Zobaczy ją, uściśnie, lecz musi milczeć wobec niej, musi dla niej pozostać tylko matką Elizą, roznosicielką chleba.
Otworzyła drzwi i weszła.
Łucya, siedząc nad pracą, odwróciła głowę.
Wdowa Fortier przyzwała wszystkich sił, ażeby się nie zaradzić, by nie wykrzyknąć, otwarłszy ramiona dziewczęciu:
— Pójdź... uściśnij swą matkę!
Nakazawszy milczenie swej macierzyńskiej tkliwości, weszła spokojna.
— Ach! to ty matko Elizo... — wyrzekła Łucya z uśmiechem.
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/646
Ta strona została przepisana.