— Znalazłżeś coś odpowiedniego? — spytała, podając rękę mniemanemu baronowi de Reiss.
— Zobaczysz za chwilę.
— A obiad? — Oczekuje nas.
— Czółno?
— Posiadają ich aż sześć w oberży, wybierzesz, które zechcesz.
Za kilka minut Soliveau wraz ze swą towarzyszką przybył do oberży. Położono nakrycia. Owidyusz zlecił służącemu, aby przyniósł ze stacyi bagaż i zaniósł takowy do willi Róż.
— Co to jest willa Róż? — pytała Amanda.
— Domek, który zajmiemy.
— Idźmyż tam coprędzej.
Owidyusz, wziąwszy klucze, poprowadził Amandę.
— Ach! jak tu pięknie! — wołała w zachwycie. — Będziemy jak u siebie. Lecz w jakiż sposób urządzić się ze śniadaniami i obiadem?
— Będziemy się stołowali w oberży.
— E! nie... to niedogodne. Śniadania zresztą jakkolwiek, ale obiady... wołałabym, abyśmy tu obiadowali, u siebie. Gdyby wypadkiem czas był niepogodnym, musielibyśmy chodzić po błocie i moknąć. Każ tu przynosić obiady.
Służący wniósł na tę chwilę tłumoczek, który zamknąwszy w pokoju, wrócili oboje do oberży.
— Jestżeś pani zadowoloną z pawilonu? — pytała właścicielka.
— W zupełności.
— Tak sądziłam... Willa ta jest położoną w zupełnem odosobnieniu... Żadnych bliskich sąsiedztw nie posiada, z wy-