Prostaczy ton mowy odźwiernego oburzył do najwyższego stopnia biedną dziewczynę.
— Do kogo pan przemawiasz w ten sposób? — zawołała.
— Do kogo mówię? — odrzekł drwiąco — do ciebie, moja ty piękna! Wiedziano o tem, że przyjdziesz i miano się na ostrożności. Otrzymałem rozkaz niewpuszczania cię... rozkaz wyraźny od pana Labroue... A! dojrzałaś światło w jego mieszkaniu... Więc tak, on jest u siebie, ale przyjąć cię nie chce...
Przewidział, iż przyjdziesz go niepokoić i przedsięwziął odpowiednie środki ostrożności.
Łucya czuła się bliską omdlenia.
— A więc to przeciw mnie wydał wam ów rozkaz pan Labroue? — pytała słabym, ledwie dosłyszalnym głosem.
— Tak... widzisz więc panna, że zmuszony jestem wykonać to, co mi poleconem zostało.
— Skoro tak, nie chcę przekraczać zakazu... odchodzę..
I wyszła, chwiejąc się cała.
Odźwierny, wzruszywszy ramionami, zamknął za nią bramę domu. Biedna dziewczyna szła jak wpół obłąkana: jej umysł, przyciśnięty tym nagłym, niespodziewanym ciosem, niezdolnym był do jakiegokolwiekbądź myślenia. Posuwała się, jak pogrążona we śnie. Zwolna jednakże równowaga następować zaczęła, a z nią uspokojenie; myśl odzyskała swe prawa, lecz zarazem pojawiło się wspomnienie strasznej rzeczywistości. Cios, jaki nieszczęśliwa otrzymała, był straszniejszym nad wszystko. Po usłyszeniu słów odźwiernego, wątpić o prawdzie niepodobna jej było.
Lucyan zakazał, by jej do niego nie wpuszczano. Nietylko więc, że ją opuścił, lecz nie chciał widzieć jej wcale, pozwolił ją wygnąć i zelżyć, jak się wygania najnikczemniejszą
Strona:PL X de Montépin Podpalaczka.djvu/687
Ta strona została przepisana.
VII.